Forum AlanisWeb Strona Główna FAQ Użytkownicy Szukaj Grupy Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości Zaloguj Rejestracja
AlanisWeb
Forum Fanów ALANIS MORISSETTE
 Książę i żebrak, czyli Alanis we Wiedniu. Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy temat Odpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:27, 14 Lip 2013 Powrót do góry

Guardian Angel Tour

Arena Open Air, Vienna , Austria, July 13th 2012


Pożegnaliśmy komunizm dwadzieścia lat temu, z ogonkiem. Wiele się zmieniło; znajdą się tacy, którzy powiedzą, że nie zmieniło się nic – lecz to nieprawda. Przez te lata próbowaliśmy dogonić cywilizowane kraje i całkiem nieźle nam poszło. Mamy wyremontowane drogi, mosty, autostrady (w szczątkowej formie) i wiele pięknych budynków. Mamy wolność wyboru, podróżowania, osiedlania się i pracowania w dowolnym kraju. Statystycznie rzecz biorąc żyje nam się dostatniej, łatwiej i wygodniej.
Z zamierzchłych czasów komunizmu, do dnia dzisiejszego, w niezmienionej formie przetrwały tylko dwie rzeczy. Wizy do USA oraz polskie koleje państwowe. (celowo używam małych liter, ponieważ ów dziwny twór w żaden sposób nie zasługuje na szacunek). O ile sprawa pierwsza to wyższa polityka i sytuacja niekoniecznie zależna od nas, to druga... jest hańbą dla narodu polskiego.
Kolej jaka jest, każdy widzi. Podróżowanie tym czymś, zwłaszcza na długich trasach, jest koszmarem. Niezależnie od pory roku.
Lato. Bywa, że upalne. Tym gorzej dla pasażerów, ponieważ w wagonach jest gorąco. Pasażerowie otwierają okna; trudno się dziwić, że próbują uciążliwe warunki podróżowania uczynić bardziej znośnymi. Otwierają, nierzadko jeszcze w trakcie postoju nie pytając współpasażerów o zgodę. Jakby otwarcie okna w lecie było czymś naturalnym i oczywistym. Zakładamy, że okno litościwie dało się otworzyć. Nie każde okno bywa przyjaźnie nastawione, a prawie każde stawia opór, tak wielki, że zwykle do tej, jakże niewdzięcznej roli, bywają oddelegowani mężczyźni. Niewdzięcznej, ponieważ okno lepi się od brudu. Wszystko lepi się od brudu. Ściany, siedzenia, klamki. Najlepiej podróżować w roboczym ubraniu, które bez żalu można pobrudzić.
Pociąg rusza i strumienie powietrza uderzają we współpasażera. Nigdy w sprawcę. Zawsze tak jest. Przeciąg, gdy człowiek jest mokry od potu, w skrajnych przypadkach może być nawet przyczyną paraliżu. Nieświadomy niczego sprawca wysiada i okna nie zamyka (ciekawe... w domu też tak robi..?); otwarte okna i powiewające firanki w pustych przedziałach to nieodłączny widok polskich kolei.
Pociąg rusza i zaczyna się jazda, bez trzymanki. O nie – bez trzymanki się nie da! Pociąg wyjeżdża ze stacji i szarpie na rozjazdach. Kto jeszcze nie znalazł miejsca w przedziale i się nie trzyma, niechybnie wyląduje na ścianie lub na towarzyszu niedoli. Jeśli to kobieta, w dodatku ładna... zawsze można złapać za... wystający element. Niby przypadkiem. Może być ciekawie.
Pociąg rozpędza się do, pożal się Boże, prędkości maksymalnej. Jeśli jest upalne lato, a podróż daleka, zazwyczaj chce się pić. Wyciągamy i pijemy. Niech się nikt nie waży postawić butelki na stoliku! Pociąg w każdej chwili może szarpnąć, hamować i zawartość wyląduje na naszych kolanach. Lub na kolanach współpasażera, który zazwyczaj spodziewa się takiego obrotu sprawy i podejmuje działania prewencyjne. Jeśli wypiliśmy do końca, butelkę czy puszkę trzeba wyrzucić. Do kosza, o ile nie jest przepełniony i nie wysypują się z niego inne butelki czy puszki. Zazwyczaj jest.
Długa podróż zmusza do wizyty w toalecie. O toalecie w pociągach nie powiem nic. Nic dobrego. Kiedyś zrobiono to lepiej, W filmie „Dzień świra”, scena z opadającą klapą. Samo życie.
Kiedy już się rozpędzi do owej kosmicznej prędkości, przyjdzie czas na hamowanie. Zrobi się cholernie głośno, a wagon wpadnie w wibrację. A my wraz z nim. Będziemy się trząść jakbyśmy dostali ataku padaczki. Gdy natomiast zwolni i będzie się ślimaczył, zacznie rytmicznie stukać na złączach szyn. To może być śmieszne, zabawne, na krótką metę. Gdy dystans urasta do kilkuset kilometrów, każde z podobnych zdarzeń powtarzane jest dziesiątki, setki razy. Zaczyna irytować i męczyć.
Gdy szczęśliwie docieramy do kresu podróży, pojazd trzeba opuścić. Rzucani po ścianach jak szmaciana lalka docieramy w pobliże drzwi. Czekamy w kolejce, aż pociąg zatrzyma się na stacji. Zatrzymuje się i drzwi trzeba otworzyć, co jest arcytrudnym zadaniem. Aby zwolnić blokadę zamka trzeba przekręcić niewielką klamkę, po czym mocno pchnąć. Bardzo mocno, bowiem drzwi są ciężkie, a miejsce przyłożenia niewielkie. I modlić się, aby się otworzyły. Stoimy i patrzymy jak któryś z towarzyszy niedoli heroicznie walczy z oporną materią. Chyba, że to nam przypadł w udziale zaszczyt pokonania bestii.
Czasami jest tak, że drzwi od wewnątrz nie da się otworzyć. Jeśli pociąg zatrzymuje się w dużym mieście i na stacji oczekuje kolejka nowych pasażerów, szarpią za klamkę, z zewnątrz. Często to pomaga.
Bywa i tak, że drzwi żadną miarą nie da się otworzyć i zestresowany tłum przechodzi do sąsiedniego wagonu, tam, gdzie drzwi zostały już odblokowane.
Śmieszne sceny, prawda? Owszem, zwłaszcza gdy się je ogląda na ekranie telewizora. Każdemu zdarzyło się, lub codziennie zdarza, podróżować koleją, co wzmaga stres i powiększa frustrację.
Żyję na tym świecie już ładnych parę lat i byłem świadkiem wielu zmian. Wszędzie coś się zmienia, nieustannie. Przeważnie na lepsze. Jedynie państwowy moloch i stuprocentowy monopolista nie kwapi się do zmian. Niby po co? Ludzie i tak są zmuszeni podróżować koleją, ponieważ często nie mają innego wyjścia. Kolej to, mimo wszystko, na wielu obszarach najszybszy i najtańszy środek transportu.
Lepiej więc nie robić nic. Wozić ludzi taborem z lat sześćdziesiątych. Biorąc pod uwagę standardy światowe, są to wagony bydlęce. A rząd buduje autostrady (i dobrze), udając, że problem kolei nie istnieje. Czy to nie żałosne, że władza traktuje swoich obywateli jak bydło? Jak długo będą udawać, że problem nie istnieje?
Można to zmienić. To się powinno zmienić! Uruchomić masowe roboty na kolei, na wielką skalę. Wymiana trakcji, torowisk plus całkowita wymiana taboru. Koszty będą ogromne, ale przyniesie to same korzyści. Zwiększenie produktu krajowego brutto, ożywienie gospodarki, zmniejszenie bezrobocia, poprawę redystrybucji dochodu narodowego... Wiem – to brzmi podobnie do polityki... Hitlera. A czy właśnie w ten sposób nie osiągnął (gospodarczego) celu?
Ponoć w niedługim czasie maj rozpocząć się restrukturyzacja kolei, przy zaangażowaniu dużych środków. Czy doczekam się widocznych rezultatów tychże? Wątpię. Nie będę żył sto lat.
Takie właśnie refleksje nasuwają się zawsze, gdy podróżuję niemiecką koleją. Siedzenia są wygodne, a wagony czyste. Nikt nie szarpie się z drzwiami, bowiem drzwi otwierane i zamykane są automatycznie – wysuwają się przy tym schodki. Nie grozi nam ani upał ani chłód, ponieważ wagony są klimatyzowane. W czasie jazdy nie czujemy się jak na pokładzie statku podczas burzliwego sztormu. Nie rzuca, nie chybocze i nie szarpie; mimo, że rozpędzamy się do znacznie większych prędkości. Hamowania właściwie nie czujemy.
Nie wiem co myśli Niemiec podróżujący polskimi kolejami, natomiast wiem, co myśli i czuje Polak w niemieckim pociągu. Jakby trafił do raju.
Podróż do Wiednia (czyli do Norymbergi) nie była rajem. Współpasażer był mężczyzną słusznych rozmiarów i w odczuwalny sposób ograniczał moją przestrzeń życiową. Miałem zamiar przespać się trochę, ale na zamiarach się skończyło. Pociąg jechał do Monachium – musiałem czuwać aby swojego przystanku nie przegapić. Pociąg jechał wolno, przez góry. Mijaliśmy kolejne senne miasteczka i prawie pionowe ściany, porośnięte gęstym lasem i spowite mgłą. Wreszcie po kilku godzinach nerwowego oczekiwania pociąg przyjechał do Norymbergi.
Miałem godzinę na przesiadkę, na pociąg do Wiednia. Czasu sporo, ale miałem konkretne plany jak go zagospodarować. Przede wszystkim odświeżyć się w toalecie. Potem coś zjeść, konkretnego.
Dworzec w Norymberdze okazał się miejscem bardzo dużym i wypełnionym po brzegi podróżnymi. Droga do toalety była fatalnie oznaczona. Gdy już tam dotarłem, okazało się, że to malutkie i wyjątkowo obskurne miejsce. Podobne do tego na dworcu w Bonn czy Monachium. Załatwiłem tylko najpilniejszą potrzebą, a do umywalki nie miałem odwagi się zbliżyć. I straciłem apetyt. kupiłem tylko wodę do picia i udałem się na peron.
Z pociągiem do Norymbergi nie miałem tyle szczęścia. Nie wsiadłem od razu do właściwego wagonu, tylko musiałem mozolnie się przebijać. Przez tłum. W pociągu był tłum, który powoli zajmował miejsca. Ja o swoje się nie obawiałem, ponieważ wykupiłem miejscówkę.
Na drodze do perfekcyjnego przygotowania zrobiłem duży krok. Tym razem nie kupowałem biletu w polskich sieciach kolei państwowym, lecz za pośrednictwem internetowej witryny niemieckich kolei. Wygodna i prosta obsługa, osiem wersji językowych, promocje (kupiłem bilet za połowę ceny; gdyby pospieszył się troszkę, kupiłbym jeszcze taniej) i za niewielką dodatkową opłatą bilet trafia wprost do domu.
Gdy byłem w mieście wojewódzkim, po nowy paszport, zajrzałem na dworzec kolejowy, do kasy międzynarodowej. Zapytałem, czy kupię bilet z takimi promocjami jakie oferują Niemcy. Nie, żadnych promocji. Zapytałem wobec tego ile to będzie kosztować. „Muszę to wszystko policzyć” – powiedziała całkiem atrakcyjna pani. Grzecznie podziękowałem i odszedłem. Nie będziemy męczyć pięknej pani, prawda?
Gdzie te czasy, kiedy..... Wybrałem się na (moją) pierwszą trasę, przed dziesięcioma laty, z biletem ręcznie (!!) wypisanym, z Kolonii do Hannoveru, ot, tak po prostu. Bez wcześniejszego sprawdzania jakichkolwiek połączeń. W wyniku czego jechałem całą noc, z przesiadkami, zasypiając na stojąco, koczując w miejscach, które strach odwiedzić nawet za dnia. Człowiek był młody, głupi, pełen zapału i chęci oglądania wspaniałej artystki jaką była Alanis. I nadal jest. Nikt się nie przejmował, bowiem koncerty były wspaniałe. Alanis niewiarygodna, pełna niespożytej energii. Ach, jakże chciało się żyć, i marzyć... Teraz przygotowania coraz lepsze, budżety wyjazdów coraz większe, a koncerty coraz słabsze. Echhh...
Teraz sadowię się wygodnie na miejscu, za które zapłaciłem dodatkowe cztery i pół euro. Przy oknie – takie wybrałem. Tyłem do kierunku jazdy, niestety. Pociąg wypełniony po brzegi, ani jednego wolnego miejsca. Zastanawiam się, co by się stało, gdybym nie miał owej miejscówki. Czy niemiecka kolej przewiduje miejsca stojące?
Niedaleko mnie, nad drzwiami wejściowymi do wagonu, znajduje się elektroniczna tablica. Wyświetlają się na niej bieżące wiadomości o przebiegu jazdy. Trasa, odległość do najbliższej stacji (podawana w minutach), aktualna prędkość składu (nie spadała poniżej stu kilometrów na godzinę), numer wagonu, a także reklamy. Bardzo potrzebna rzecz, dlatego, że dla mnie Nurburging i Nuerberg to jedno. Niestety, na polskim torach takich rozwiązań prędko nie zobaczymy.
Znów nie było mowy o spaniu. Mimo, że fotele były wygodne i miejsca pod dostatkiem. Na północny zachód ode mnie siedziała pewna dziewczyna. Prześliczna. Delikatna. Długie ciemne włosy. Bogowie... co za nogi! Jak można zasnąć w takich warunkach?! Dyskretne przyglądanie się jej to czysta przyjemność i uczta dla zmysłów.
Zaczął padać deszcz; momentami intensywnie. Obserwowałem to ze spokojem – do koncertu pozostało dwa dni; pogoda zmieni się jeszcze wielokrotnie.
Zjawiskowa dziewczyna wysiadła, wraz z rodzicami, w austriackim mieście Linz. Generalnie czym dłużej jechał pociąg, tym więcej pasażerów wysiadało, a nie wsiadał nikt nowy. Zrobiło się luźniej i wczesnym popołudniem zapadłem w sen. Mogłem spać, bez obaw, że przegapię stację. Końcowa stacja – wiedeński dworzec zachodni. Ktoś mnie obudzi, jakby co.
Między czasie deszcz przestał padać, a zza ciemnych chmur nieśmiało wyglądało słońce. Pociąg dotarł na dworzec o piętnastej dwadzieścia. Punktualnie, jak zwykle.
Zastanawiałem się co by to było, gdy stał się cud i Alanis jednak zagrała w Polsce. Na festiwalu w Gdyni, pomiędzy koncertami w Berlinie i Wiedniu. W Berlinie musiałbym być, we Wiedniu też, ale na polskim koncercie także wypadałoby się pokazać. Podróż z Gdyni do Wiednia, pociągiem, w ciągu jednego dnia, to zadanie absolutnie niewykonalne. Tylko samolotem...
Wiedeński dworzec zachodni jest duży i nowoczesny. Można odświeżyć się i dobrze zjeść. Póki co nie myślałem o tym, były pilniejsze sprawy. Trzeba znaleźć jakiś hotel. Nie miałem poczynionej żadnej rezerwacji, nie sprawdzałem niczego w domu. „Coś się na pewno znajdzie”, pomyślałem. Tak, jasne. Na pewno.
Na początku miasto mnie przytłoczyło. Spory ruch, nie wiadomo gdzie się udać. Zawsze tak jest, na początku. Rozejrzałem się wokół, pokręciłem się po sąsiednich ulicach, jeszcze bez wyciągania mapy. Namierzyłem jeden hotel, potem drugi i trzeci. Przyglądałem się tylko w ogóle do nich nie wchodząc. Sam nie wiem dlaczego... Czas uciekał, a ja nie zrobiłem niczego pożytecznego.
Niebo zaciągnięte było chmurami, o konsystencji bitej śmietany przepuszczonej przez durszlak. Nie jestem meteorologiem, ale wiem, że z takich chmur padać nie będzie. W samym mieście jeszcze nie padało – wszystko suche jak pieprz i żadnej kałuży.
Po kilku chwilach bezowocnego kręcenia się w kółko wróciłem na plac przed dworcem. Był tam duży hotel – „Motel One”. Na początku odstraszyło mnie słowo „motel”. Motel, w którym nocowaliśmy po koncercie w Pradze. Chleb z dżemem i serek topiony na śniadanie, łazienka na korytarzu i wspólny pokój. Tego, na czym najbardziej mi zależało – czyli wspólnych łóżek, nie było.
Dopiero z pewnej odległości zobaczyłem, że motel oferuje dobę za sześćdziesiąt dziewięć euro. Cena niemała, więc warunki powinny być dobre. Wszedłem do środka.
- Chciałbym wynająć pokój – rzekłem do jednego z dwóch recepcjonistów, gdy nadeszła moja kolej.
- Na jak długo?
- Na dobę. Może na dwie – powiedziałem. „Jeśli warunki będą dobre, to zostanę tutaj na dłużej” – pomyślałem. Do koncertu Alanis miałem dwa dni. Pół dnia już minęło.
- Niestety mamy tu koncert Bruce Springsteena i wszystkie pokoje są zarezerwowane – odparł młody chłopak z wystudiowanym, przepraszającym uśmiechem, którego mógł sobie darować. Zapłaciłem gotówką. Chłopak dyskretnie sprawdził autentyczność stueurowego banknotu, który podałem. Uśmiechnąłem się z politowaniem.
O trasie Bruce Springsteena co nieco słyszałem, ale niewiele mnie to obchodziło. Nie przejąłem się zbytnio również tym, co chłopak powiedział. Nie będzie ten, będzie inny. I tak drugiego dnia, miałem zamiar poszukać hotelu leżącego bliżej Areny, która od dworca zachodniego jest znacznie oddalona. Co by daleko nie łazić.
„One motel” okazał się motelem tylko z nazwy. Pokój, jak na deklarowany standard, bardzo dobry. Stolik, fotel, plazma na ścianie, nowoczesna łazienka i łóżko na trzy osoby. Wszystko ładnie i pięknie, ale nie zabawiłem tam zbyt długo. Trzeba ruszyć w miasto, na łowy. W poszukiwaniu jedzenia.
Już wcześniej, gdy szukałem hotelu, rozejrzałem się co nieco, wiec teraz nie marnując czasu skierowałem się w stronę ruchliwej ulicy, gdzie zlokalizowałem McDonalda. Chociaż nie miałem zamiaru tam wstępować.
Postanowiłem, że tym razem żadnych dworcowych kanapek jadł nie będę, jak to dawniej bywało. Takie kanapki wyglądają apetycznie i kusząco tylko przez szybę; w rzeczywistości są wyschnięte na wiór, jakby leżały tam przez tydzień (może właśnie tak jest). Dobre są dla biedaków albo desperatów. Biedakiem już nie byłem, a desperatem jeszcze. Kiedyś jadało się takie kanapki nie tyle z biedy, co z braku czasu na lepszy posiłek, ale... to dawna historia. Nie do powtórzenia.
Generalnie jestem miłośnikiem tradycyjnego polskiego jadła. Rosół. Bigos. Gołąbki, najlepiej w sosie. Kotlet, tłuczone ziemniaki i gotowana kapusta. I zupy wszelakie.
Wydawać by się mogło, że wszelkie inne dania, które się do owej tradycji nie zaliczają mam w pogardzie, ale tak nie jest. Lubię wszelkiego rodzaju „dżank fudy”. Gumowate, ciągnące się bułki, mięso o mocno podejrzanym składzie, oblane dziwnymi maziami, których wygląd i kolor są zaprzeczeniem odwiecznych praw natury. Mnie to smakuje. Lubię to.
Lubisz jeść, po prostu.
Tak...
To widać.
Tym razem miałem wielką ochotę na pizzę. Żadnej pizzerni nie namierzyłem, ale byłem pewien, że wcześniej czy później znajdę jakąś. Zwłaszcza w tak ruchliwej okolicy.
Rzeczywiście, znalazłem. Była całkiem niedaleko. Prowadzona, zdaje się, przez Turków. Myślałem, że trzeba wejść do środka, ale posadzili mnie w ogródku. Za późno było, żeby się wycofać. Żołądek mi to odradzał, a żołądka trzeba słuchać. Zamówiłem danie, którego nazwa brzmiała znajomo. Po kilkunastu minutach, na wielkim talerzu, zjawiła się jeszcze większa pizza. Niezwłocznie przystąpiłem do konsumpcji.
Nie lubię jedzenia w tzw. ogródkach. Spożywanie posiłków jest dla mnie czynnością intymną. Prawie jak.... Nie lubię się z tym obnosić, afiszować, nie cierpię gdy patrzy ktoś obcy, ocenia co jem i w jaki sposób. Chodnikiem przechodziło mnóstwo osób. Wydawało mi się, że każdy się przygląda, zerka ciekawie. Pewno nikt nie zwrócił na mnie uwagi... Ot, taka moja paranoja...
A pizza? Albo byłem taki głodny, albo była taka smaczna. Może jedno i drugie.
Wróciłem do hotelu. Telewizja, którą mi zaserwowano, była kiepskiej jakości. Nie było nic ciekawego do oglądania. Żadnego filmu, meczu, programu, który mógłby rozpalić zmysły. Z nudów przeskakiwałem po kanałach, lawirując między wszechobecnymi reklamami. Oglądałem dziwne sporty, których istnienia, w normalnym świecie nawet nie podejrzewałem. Wreszcie poszedłem spać. Z nudów.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, z przyzwyczajenia, ale nie wstawałem i zasnąłem ponownie. Wreszcie zerwałem się skoro świt, około dziesiątej, rześki i wyspany. Pora udać się na śniadanie. Do McDonalda. Postanowiłem odmienić co nieco i zamówiłem fishburgera. Nie wiem jaki diabeł mnie podkusił. Kanapka była obrzydliwa...
Nie kanapka, tylko rybi wkład.
I zamiast gładko przechodzić, rosła mi w ustach. nie pomagała nawet cola. Do hotelu wróciłem w kiepskim humorze.
- Czy mogę tutaj zostać? – spytałem w recepcji.
- Niestety nie. Wszystkie pokoje są zarezerwowane – odparł chłopak. Inny niż wczoraj.
- Do której godziny powinienem się wymeldować?
- Do dwunastej.
Dyskretnie spojrzałem na zegarek. Za dziesięć dwunasta. Pięknie. Po prostu cudownie.
Wymeldowałem się; sprawę załatwił inny recepcjonista, mówiący po angielsku tak, jakby urodził się i wychował w Nowym Jorku. Uśmiechał się równie głupio i sztucznie jak poprzednicy. Wiem; to nieodłączny wymóg pracy na takim stanowisku, ale... owa sztuczność działa mi na nerwy. Opuściłem hotel i znowu poczułem się bezdomny.
Przed hotelem i dworcem zachodnim, do którego hotel przylegał, znajduje się niewielki, wybrukowany deptak, z klombem pośrodku. Wokół niego ustawiono kilka ławek. Usiadłem na jednej z nich, plecami do hotelu z którego przed chwilą wyszedłem. Było ciepło, wręcz parno. Zbierało się na deszcz.
Po chwili zjawiła się dziwna istota. Skromnie ubrana, z niewielką podręczną torbą i w baseballowej czapce. Istota, gdyż żadna z cech jakie mogłem dostrzec nie wskazywała na przynależność do którejś z płci. Długotrwałe obserwacje jakie poczyniłem oraz tembr głosu wskazał na kobietę. Po ciężkich przejściach.
Na deptaku panował wzmożony ruch. Podróżni spieszyli we wszystkich możliwych kierunkach, przysiadali na ławkach, by po chwili zerwać się i ruszyć w dalszą drogę. Jedyną osobą, która tkwiła tak długo, w niezmienionej formie, byłem ja. Wypoczęty, najedzony.. gdzie miałem się spieszyć?
Kobieta żebrała. Podchodziła do ludzi siedzących na ławkach, zaczepiała tych, którzy przechodzili. Coś do nich mówiła, z rękach złożonymi jak do modlitwy. W końcu podeszła i do mnie. Powiedziała coś, czego nie zrozumiałem.
- Nie mówię po niemiecku – odparłem, po angielsku.
- Sorry... – wydukała kobieta i odeszła, zerkając na mnie przez ramię, trwożliwie. Zupełnie tak, jakbym ciężko jej naubliżał.
Żywię pewien rodzaj szacunku dla osób takich jak ona. W jaki rozpaczliwej sytuacji trzeba się znaleźć, by wyjść na ulicę i prosić przypadkowych ludzi o pomoc? Ja bym nie potrafił. Zbyt dumny jestem, zbyt honorowy. Wolałbym umrzeć z głodu.
Większość podróżnych ignorowała te prośby; byli i tacy, którzy pomagali. Dawali słodycze i częstowali papierosami. Nikt nie dał pieniędzy. Cóż, może prosiła o jedzenie?
Zjawiła się Prawdziwa Kobieta. Już nie najmłodsza...
Zupełnie tak, jak ty...
Dzięki.
O czarnych włosach i skórze trochę ciemniejszej niż zwykły miewać białe kobiety. Usiadła pośrodku klombu opierając plecy o słupa, wyciągnęła laptopa i w ślad za nim paczkę papierosów. Do której często sięgała. Zbyt często.
Rozmawiała z kobietą upadłą...
Woman down..?
Nie wiem czego dotyczyła rozmowa, ale traktowała ją z szacunkiem i pewną dozą sympatii. Gestykulacja oraz sposób w jaki mówiła, wskazywał na kobietę inteligentną, silną i stanowczą, o sporej dozie wrażliwości. Kobietę z klasą.
Miała obrączkę?
Nie wiem, było za daleko.
Przyglądając się temu zrozumiałem, że popełniłem błąd. Nie upłynie kilka godzin, kiedy znajdę się w podobnej sytuacji. To ja będę żebrał. O każde spojrzenie, uśmiech, gest. Bez wstydu i zażenowania. Dzisiaj pan, jutro sługa.
Sięgnąłem do kieszeni po drobne. Niewiele tego było, ale dołożyłem monetę - jedno euro. Kobieta co jakiś czas odbywała tournee wśród nowych gości, którzy zajmowali ławki, ale mnie omijała szerokim łukiem. Nie podeszła nawet wtedy, gdy wyciągnąłem do niej dłoń. Szkoda; byłby to pierwszy raz gdy pomogłem komuś w ten sposób.
Gdy w okolicy pojawił się patrol policji, kobieta zniknęła. Piękna pani również poszła. Zasiedziałem się, ale naprawdę nie miałem ochoty ruszać się stamtąd. Zwłaszcza z ciężkim plecakiem. Musiałem. Obowiązki wzywają.
Plan miałem taki – dotrzeć do miejsca koncertowego, obejrzeć go „przedpremierowo”. Takie oględziny mogą zaprocentować, w dniu koncertu. Później znaleźć jakiś hotel, mniej więcej w pobliżu tego miejsca. To wszystko.
Zanim ruszyłem w drogę, zajrzałem na dworzec. Pragnąłem odnaleźć kobietę, której miałem pomóc. Niestety, jakby się pod ziemię zapadła. Hala dworcowa i jej otoczenie miało wiele przejść tajemnych oraz zakamarków, znanych tylko nielicznym i miejscowym. Mogła być wszędzie i nigdzie. Wrzuciłem pieniądze do kieszeni i obrałem właściwy kierunek.
Byłem przekonany, że dobra mapa, to mała mapa. Taka, którą dzięki niewielkim rozmiarom łatwo rozkłada się w terenie. Owszem, ale to jedna strona medalu. Druga jest taka, że owa mapa, dzięki niewielkiej skali, została gęsto upakowana. Zlewające się i zadrukowane małą czcionką nazwy ulic źle się czyta. Momentami musiałem nieźle się napocić, żeby się odnaleźć. Na mapie i w terenie. Gęsta zabudowa Wiednia bardzo to utrudniała.
Dystans jaki miałem pokonać był stosunkowo niewielki (około siedmiu kilometrów, co w porównaniu z dniem wczorajszym nie robił wrażenia), ale szło mi się źle. Gorzej niż powinno. Pomimo tego, że pokonywałem go w iście spacerowym tempie. Upał doskwierał, plecak był ciężki; okazało się również, że nie wypocząłem tak dobrze jak się wydawało. Wyłaziło zmęczenie dnia poprzedniego. Atakowało stopy, plecy, ramiona...
W połowie drogi, po mniej więcej czterech kilometrach, znajdował się dworzec wschodni. Tam postanowiłem odpocząć. Gdy tam dotarłem, nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Miejsce, które zajmowało na mapie dumne dwa centymetry kwadratowe, okazało się kilkoma zadaszonymi peronami obok których, w baraku mieściło się trzy sklepy. W jednym z nich kupiłem dwie butelki coli, takiej z szafy chłodniczej. Jedną opróżniłem na miejscu, drugą zabrałem ze sobą. Usiadłem na peronie, aby chwilę odpocząć. Podobno z tego miejsca odjeżdżają pociągi do Polski. Sprawdziłem rozkład, ale nic takiego nie znalazłem. Same lokalne połączenia, na Słowację. Może to pomyłka? Może to nie ten dworzec...? Nieważne. Ruszyłem w dalszą drogę. Miałem jeszcze sporo do zrobienia.
Z każdą chwilą, z każdym przebytym kilo (metrem) czułem się coraz gorzej. Drobne dolegliwości nasilały się; teraz każda nierówność chodnika, każdy kamień powodował.... nie tyle ból, co uczucie pewnego dyskomfortu. Byłem rozbity, jak po długim biegu.
Pchany siłą woli lazłem dalej. W końcu doszło do tego, że przystawałem dość często używając mapy. Jednak nie po to, aby określić właściwy kierunek, lecz by, korzystając z krótkiej przerwy, nieco odpocząć. Najgorszy był ostatni, kilkusetmetrowy, fragment trasy. Wreszcie dotarłem do celu.
Spotkało mnie rozczarowanie, porównywalne z tym w Kolonii, gdy szukałem Palladium. Arena to całkiem znane miejsce koncertowe; sporo o nim czytałem przy okazji koncertów różnych znanych artystów. Spodziewałem się, że zastanę wielką halę, górującą nad okolicą, widoczną z wielkiej odległości. Tymczasem omal nie przeoczyłem „słynnej” areny; stałem i patrzyłem, nie mogąc uwierzyć, że to już... Podobnie jak w Kolonii, gdzie zamiast potężnej hali zastałem przedwojenny spichlerz. I co z tego – koncert był cudowny...
Arena to miejsce naprawdę malutkie, ogrodzone betonowym parkanem, upstrzonym graffiti, które przedstawiało dziwaczne głowy, jakby ufoludki, pokraczne napisy i fantazyjne ornamenty. Wszystko wyblakłe i po części zniszczone. Na sztuce się nie znam, ale odniosłem wrażenie, że stworzyli je prawdziwi artyści. Zasadniczo podobało mi się, i już.
Położone jest w narożniku, gdzie zbiegają się dwie ulice, ma kształt prostokąta. Krótszym bokiem przylega do drogi, którą przybyłem. Właśnie tam, w zatoczce, stały dwa znajome autokary „coach service”. Gdyby nie one, przeoczyłbym to niepozorne miejsce na bank i szukałbym dalej, nie wiadomo czego. Natomiast bok dłuższy leży wzdłuż ruchliwej ulicy, oddzielony od niej żywopłotem i niewielkim placem wyłożonym zniszczonym brukiem, spod którego wyzierają kępy trawy.
Póki co nie było nic więcej do oglądania, ale w parkanie od strony owego placu była metalowa furtka. Nie zamknięta. Zajrzałem do środka. Tuż zza betonowym parkanem leżał pies. Husky lub Alaskan malamut. Aż tak dobrze się nie znam. Obrzucił mnie znudzonym spojrzeniem, ale nie zareagował. Nic dziwnego; takie psy nie szczekają.
Nie szczekają, ale gryzą.
Auć..
Zrobiłem kilka kroków i rozejrzałem się wokół. Za pniem drzewa, w niedalekiej perspektywie, teren gwałtownie się obniżał. Na wprost mnie, w odległości jakichś czterdziestu metrów znajdowała się scena, zbudowana na stałe. Od razu posmutniałem, a wszelkie nadzieje zgasły. Scena była szeroka, niemal tak szeroka jak w Berlinie. I bardzo wysoka. Z tej odległości i perspektywy oceniłem, iż niewiele tylko niższa niż ta w Cytadeli. Duża scena, i wysoka. Zapewne odległość barierek (który już są ustawione) od sceny będzie znaczna. Wysoka scena plus duża odległość równa się znikome zainteresowanie mojej osoby, ze strony Alanis. Ze względów technicznych. Żadnych szans, na cokolwiek. Znowu, znowu to samo. Naprawdę wierzyłem, miałem nadzieję, że będzie inaczej!! Że spojrzy na mnie łaskawym okiem. Tymczasem... nie przyjechałem tutaj przegrywać! W łeb sobie palnąć od razu czy jeszcze poczekać?
Na scenie krzątała się ekipa techniczna, co przyjąłem z pewnym zdziwieniem. Przy furtce znajduje się coś w rodzaju portierni; siedzi tam jakiś facet, który na mój widok i śmiałe wtargnięcie na zakazany teren w ogóle nie zareagował. Na razie. I co... będę tak stał i patrzył? Przybyłem, zobaczyłem.. (zanosi się na drugą z rzędu, spektakularną porażkę). Pora spływać.
Hotel. Trzeba znaleźć jakiś hotel. Zmierzając do Areny rozglądałem się bacznie w poszukiwaniu jakiegoś przytulnego miejsca. I takie znalazłem. Na początku Landstrabber Haumstrasse (co za okropna nazwa!); ulicy łączącej dzielnicę, w której położona jest Arena ze ścisłym centrum Wiednia. Od razu wiedziałem, że tam się zatrzymam. Aby tam dotrzeć, musiałem zawrócić - około kilometra. Cały czas pod górę. Bolesna lekcja pokory.
Dlaczego akurat ten hotel? Znajdował się na szlaku prowadzącym do centrum. Musiałem odwiedzić centrum lub jego okolicę, aby zjeść kolację. W hotelu mnie nie nakarmią.
Na miejscu... doszło do kompromitacji. Słowa nie mogłem przemówić! Nie dlatego że bardzo się wzruszyłem lub zapomniałem angielskiego. Gardło suche jak pieprz; upał i forsowny marsz zrobił swoje. Ledwo zdołałem cokolwiek wyksztusić, używając przy tym prymitywnych zwrotów. A wolnych pokoi i tak nie było. Pozdrowienia od Bruce Springsteena.
Tak, dokładnie na wprost Areny jest hotel, po drugiej stronie ulicy. Zauważyłem. Byłaby to wyjątkowa ironia losu, gdybym właśnie tak się zatrzymał i zagrał wszystkim na nosie. Poza tym, tak wyjątkowo korzystne położenie ułatwiłoby wiele spraw, dnia następnego, i postawiło mnie w pozycji uprzywilejowanej. Zawróciłem. Elektroniczna tablica będąca reklamą przed wejściem pokazywała, że ceny pokoi zaczynają się od czterdziestu pięciu euro. No proszę – nie dość że blisko, to jeszcze tanio. Wyjątkowa okazja.
Byłaby taką, ale dziewczyna w recepcji oświadczyła, że wolnych pokoi nie ma, niestety. Ze smutnym i fałszywym uśmiechem. Prawie uwierzyłem, że mi współczuje. Prawie. Dziewczyno – powiedz po prostu „nie chcemy cię tutaj, idź sobie”. Będzie uczciwiej i zacznę cię szanować.
Znów musiałem się wrócić. Szedłem teraz ulicą o idiotycznej nazwie, ciągle pod górę, w stronę centrum. Plan na przyszłość miałem prosty – iść przed siebie, szukać hoteli i zaglądać do każdego który napotkam, ciągle z tym samym pytaniem. Rzeczywiście, tak robiłem. Hoteli nie brakowało. Trafiały się różne; był nawet taki z piękną restauracją i recepcją w podwórzu. Z górnej półki, znaczy się.
Hotele zmieniały się jak w kalejdoskopie; jednakże łączyła je wspólna cecha. W każdym dostawałem taką samą odpowiedź. Brak wolnych pokoi....
Sytuacja powtórzyła się wielokrotnie; w końcu straciłem nadzieję, że znajdę cokolwiek. Jeśli niczego nie znajdę, myślałem, przenocuję na dworcu północnym. Cóż.. nocowanie na dworcu to dla mnie nic nowego, ale tym razem naprawdę nie miałem na to ochoty. Po całej nocy na nogach człowiek czuje się fatalnie. Zmęczony, niewyspany, wymięty taki.. Dworzec północy do którego zmierzałem to zaledwie malutka plamka, na mapie. Wielka niewiadoma. Przekonam się jak jest naprawdę dopiero gdy dotrę na miejsce. O powrocie na dworzec zachodni nie mogło być mowy. Jest za późno i za daleko. W takiej formie nie dam rady. Wpadłem w niezły kanał...
Rozbolało mnie biodro. Jakby ktoś wbijał mnóstwo drobnych igiełek. Każdy krok potęgował dolegliwości. Początkowo nie powiązałem tegoż z czymś konkretnym. Ot, cały organizm wystawiony był na długotrwałe obciążenia i ten element skapitulował jako pierwszy. W pewnej chwili poprawiłem uwierający plecak, unosząc go lekko. Ból w miednicy wyraźnie się zmniejszył... Aha, więc to jest przyczyna. W trakcie marszu plecak (który noszę tylko na jednym, lewym, ramieniu) uderzał w biodro. Niby nic, ale tysiące powtórzeń zrobiły swoje.
Kiedy... kiedy ta droga się skończy... Mam dosyć.
Jeść. Jeść i pić. Jeszcze chwila i „wyłączą mi prąd”. Padnę z wyczerpania. Czuję to.
Właśnie wtedy, w krytycznym momencie, natknąłem się na.... witrynę z napisem „pizza and more”. Pizza – jakie to piękne słowo! Nie trzeba niczego „więcej”. Momentalnie wlazłem do środka.
Lokal jest przytulny, podłużny i prawie pusty. Z przeszklonym barem po lewej i „częścią kuchenną” pośrodku. Usiadłem na wygodnej kanapie; po chwili kelner dostarczył kartę. Wybór pizzy okazał się zadaniem wcale nie łatwym, posiłkowałem się angielską wersją menu. Zamówiłem, kelner zaproponował coś do picia, a ja się zgodziłem. Po chwili zjawił się z wielką i szeroką szklanką o grubym dnie. Było w niej mnóstwo lodu oraz niezidentyfikowany ciemnozielony chwast. Skubany zrobił mi drinka! Cholera, przecież sam się zgodziłem. W karcie wyraźnie stoi – limonka. Spróbowałem. Kwaskowaty, zimny, orzeźwiający, po prostu pyszny. Brawa dla kelnera!
Po kilku (nastu?) minutach przybyła pizza, z tuńczykiem. Tym razem obyło się bez niespodzianek. Bardzo smaczna, tylko ta ryba piekielnie słona.
Świeży tuńczyk, solony w beczce, musi być słony..
Zjadłem, wypiłem... i wstąpiły we mnie nowe siły. Dotarłem także do nowych, ogromnych pokładów optymizmu. Właśnie wkraczam do ścisłego centrum – jeszcze niejeden hotel przede mną. Coś musi się znaleźć. Po prostu musi.
Nie wiem czy miał na to wpływ ów optymizm czy pozytywne myślenie, ale hotel był tuż obok. Kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów w górę ulicy. Spojrzałem w górę, wysoko w górę... Nie zawahałem się i śmiało wkroczyłem do środka. W normalnej sytuacji trzymałbym się od niego z daleka, ale sytuacja nie była normalna. Desperacja rodzi irracjonalne zachowania i zawsze jest złym doradcą. Nazwę którą zobaczyłem zna każdy, niezależnie od miejsca w którym się urodził. Dla części stanowi synonim gwarantowanego luksusu, prestiżu oraz pewnego rodzaju wyjątkowości. Reszta kojarzy ją z pijacko-imprezowego stylu życia dziedziczki wielkiego rodu. Hiltonów.
Ogromny i piękny hol, na dwa piętra wysoki. Podszedłem do recepcji, gdzie pięć zegarów odmierza czas kluczowych miejsc dla świata. Czekają na mnie dwie recepcjonistki. Spotkało mnie pierwsze (i jedyne) rozczarowanie. Spodziewałem się co najmniej austriackiej miss polonia; kobiety, która rozpali zmysły, sprawi, że mały demon obudzi się i podniesie głowę. Tymczasem obie dziewczyny urodą nie grzeszyły. Przeciętne, pospolite, a nawet brzydkie. Czy to naprawdę Hilton? Może pomyliłem wejścia?
Przywitałem się grzecznie i niezwłocznie przystąpiłem do dzieła.
- Są wolne pokoje? – zapytałem.
- Muszę sprawdzić – odparła recepcjonista, po czym zagłębiła się w czeluściach komputera.
Sprawdzanie trwało długo, niewiarygodnie długo. Chciałbym przestać istnieć, zapaść się pod ziemię, zdobyć czapkę niewidkę i wykorzystać ją należycie. Byłem niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu, zupełnie tam nie pasowałem. To jest hotel dla bogatych, eleganckich gości i tacy się tam kręcili. A ja? Ubrany (prawie) w łachmany, z dwudziestoletnim, ekstremalnie zniszczonym plecakiem, wyglądam jak pospolity lump. O przepraszam – zapewne wielu ulicznych szanujących się lumpów wygląda lepiej niż ja. Wpadłem tam brudny, spocony, z rozwianym włosem...
Przepraszam... z czym..?
Z włosami rozwianymi..
Włosy to trzeba mieć.
Z rozwianymi i nastroszonymi resztkami włosów, co musiało wyglądać nie tyle komicznie co żałośnie. I śmierdziałem. Jestem świadom tego, że śmierdzę, dlatego staram się zbytnio nie ruszać. Aby się smród nie roznosił. Nie rozglądam się na boki, chociaż powinienem korzystać z okazji i podziwiać piękne wnętrze. Kątem oka dostrzegłem, że po prawej stronie jest bar (restauracja?), a na środku dziwna, nowoczesna rzeźba. Coś jakby kobieta z rozłożonymi ramionami. Z marmuru, niestety.
Czekanie przedłużało się w nieskończoność. Nie, niemożliwe żeby jeszcze nie znała odpowiedzi. Gdybym zapytał o miejsce w Nowym Jorku, ale.... Przyglądając się jej dyskretnie odniosłem wrażenie, iż dziewczyna zna odpowiedź, od jakiegoś czasu, tylko nie wie jak mi to przekazać. Z należytą kulturą, aby mnie nie uradzić.
Powiedz, wyrzuć to z siebie. Pokoi nie ma i nie będzie. Nie krępuj się, w ciągu ostatniej godziny słyszałem to zdanie kilkanaście razy. Powiedz i będę leciał. Źle się tu czuję, nie widzisz?
- Są wolne pokoje – oznajmiła dziewczyna nie odrywając wzroku od monitora – apartament królewski. Dwieście trzydzieści dziewięć euro – dodała szybko, jakby chciała ostatecznie mnie złamać; nakłonić do niezwłocznego wycofania się, tudzież panicznej ucieczki.
- Biorę – odparłem. „Nic z tego moja panno. Jestem tajnym agentem rodziny Hiltonów. Milionerem przebranym za żebraka. Przybyłem tutaj aby sprawdzić jak traktujecie dziadów. Śmierdzących”. Spodziewałem się kwoty w podobnych rozmiarach.
- Akceptujecie karty kredytowe? – spytałem. Musiałbym bardzo się postarać żeby zadać głupsze pytanie. Każdy hotel akceptuje karty kredytowe, zwłaszcza Hilton.
Dziewczyna poprosiła o paszport i kartę. W zasadzie miałem gotówkę, ale... wstydziłem się. Wstydziłem się płacić dziesiątkami i dwudziestkami.
Wstydziłeś się zapłacić gotówką, a ni wstydziłeś się przyjść do Hiltona tak ubranym? Ciekawe...
- Będzie pan tak zadowolony, że na pewno będzie pan chciał tu wrócić – oznajmiła w ogóle na mnie nie patrząc, po czym wyszła na zaplecze. Z moją kartą i paszportem. „O tak, wrócę tu. Na pewno”.
Otrzymałem kartę meldunkową, do wypełnienia. Nagryzmoliłem to co trzeba w kilku miejscach, które miałem wypełnić. Dziewczyna odebrała dokument; spodziewałem się, że powie „człowieku, co to za bazgroły. Nic nie widzę”.
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku – oznajmiła.
Wręczyła mi kartę do pokoju, w ozdobnym etui. Mogłem odejść, opuścić małomówną recepcjonistę, która nie spojrzała na mnie ani razu oraz piękny hol, milczący i dostojny, gdzie nie wypada mówić głośno. Jak w kościele.
Po nieludzko szerokich schodach, wyłożonych czerwonym dywanem, udałem się na pierwsze piętro, które otaczało hol. Rozejrzałem się w poszukiwaniu windy. Nie ma. To znaczy – nie wiem gdzie jest. Nie będę przecież grzał po schodach, na szóste piętro. Schodów także nie znalazłem.
- Szukam windy – zagadnąłem faceta ubranego w nieskazitelną ceglastą marynarkę.
Ubranego trzy razy lepiej niż ja oraz cztery razy przystojniejszego. Okazał się bardzo uprzejmy; nie tylko zaprowadził mnie do windy, ale „wsadził mnie” do niej i uruchomił ją za pomocą mojej hotelowej karty. Mimo, że było w niej kilku Japończyków, uśmiechających się programowo. Winda ruszyła błyskawicznie; wysiadłem jako pierwszy, na szóstym piętrze. Odszukanie pokoju numer sześć nie nastręczało większych trudności. Mogłem odpocząć, wyglądać tak jak chciałem, pozbyć się dokuczliwych kompleksów. Ukryty przed resztą świata.
Apartament królewski hotelu Hilton. Trzydziestodwucalowy plazmowy telewizor na ścianie. Całkiem obszerna część wypoczynkowa, stolik i dwa fotele, biurko z krzesłem i lampką na ramieniu. Szafa, ekspres do kawy z torebkami z bliżej nieokreśloną zawartością na tacy obok, dwie szklanki i ogromne łóżko, większe nawet od tego w hotelu „One”, a tamto było ogromne. Niestety, tę noc spędzę samotnie. Tyle niewykorzystanej przestrzeni... echh...
Po obowiązkowym prysznicu odkryłem lodówkę i jej nieprzebrane zasoby, które postanowiłem nieco uszczuplić. Włączyłem telewizor. Przeskakiwałem bezmyślnie kanały; w końcu natknąłem się na musical „Mamma mia’, z niemieckim dubbingiem. Może być. Cola, a gdy się skończyła, to fanta. Piwa jako zagorzały abstynent z wyboru nie ruszam. Podobnie batoników o zawartości budzącej strach człowieka mięsnego (kiełki..?!). Okno jest malutkie (w skali apartamentu); wychodzi na... rusztowanie sąsiedniego budynku. Aby zobaczyć ulicę, trzeba się wychylić.
Sięgnąłem po ozdobną kartę informacyjną (czy jak się to nazywa); z telefonu w pokoju można dzwonić za granicę (cztery euro za minutę!), przejrzałem menu... Śniadania... można zamówić wprost do pokoju; trzeba tylko zawiadomić kogo trzeba do drugiej trzydzieści... wiedeńskie, australijskie, amerykańskie.. jakieś 20 euro, a z tego co piszą, najeść się nie ma czym. Napoje... w tym szampan za.... 300 euro! Odłożyłem.
W pewnej chwili przyszło mi do głowy, że...hmmm..... W hotelu tej klasy, o takim luksusie mogła zatrzymać się.... Doprawdy, byłby to niesamowity zbieg okoliczności. Ona i Jej największy fan. No, jeden z największych. Fan, w każdym razie. Co by to było, gdybyśmy się spotkali, zupełnie przypadkowo, gdzieś na korytarzu. Albo w windzie.
W windzie nie. Nie umiesz jeździć windą...
Zamiast tych Japończyków byłaby Ona. Popukała mnie...
Nie bądź wulgarny.
W ramię...
Chyba w czółko. Tam się zrobiło ostatnio mnóstwo wolnego miejsca.
Odwróciłbym się wtedy... „co za spotkanie”..
Przez chwilę oddawałem się pięknym marzeniom. Miałem szalony pomysł, żeby iść na recepcję i spytać, ale... Gdyby nawet tu była, recepcjonistka nie ma prawa udzielać informacji o zameldowanych gościach postronnym osobom. Zwłaszcza takim desperatom jak ja. Ale.... na wypadek gdyby jednak stał się cud i spotkał Ją przypadkiem, szybko opracowałem tekst. Powitalny.
No... ciekawe co byś Jej powiedział.
„Możesz poświęcić mi kilka minut? Rozmowy. To jest Twój wolny czas, wiem. Jeśli powiesz „nie” uszanują twoją decyzję i odejdę”. Może być?
Gdyby nawet się zgodziła, to co dalej?
Już ty dobrze wiesz co.
Myślisz, że Ona..
Cicho!!
Nie napinaj się tak. Alanis została w Berlinie i udziela wywiadów.
Tak umierają marzenia...
Spróbowałem się przejść. Biodro bolało, ale wyraźnie mniej. Zwłaszcza gdy udało się rozchodzić go trochę. Rano będzie lepiej. Pogapiłem się jeszcze przez okno, obserwując nielicznych przechodniów na ulicy, zadowolony, że nie jestem na ich miejscu, chociaż wszystko zmierzało ku temu, że będę. Jednak los bywa przewrotny i niczego nie można z góry przesądzać. Daleką drogę przebyłem – z przechowalni dla bezdomnych niemieckiego czerwonego krzyża do królewskiego apartamentu Hiltona.
Nie wspominałem, podczas recenzji drugiego koncertu Alanis na jakim byłem, czyli w Hannoverze (swoją drogą, świetnego), iż w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności jedną noc spędziłem w przytułku dla bezdomnych niemieckiego czerwonego krzyża? Nie? Widocznie chwalić nie było się czym. Gdyby ktoś wtedy powiedział, że za dziesięć lat będę leżał w apartamencie, na łożu iście królewskim, wyśmiałbym go. Gdyby ktoś powiedział, że spotkam się z Alanis, porozmawiam z Nią, wyśmiałbym go. Tu i teraz. Wtedy, przed dekadą, święcie w to wierzyłem. Jednakże skoro zagościłem w Hiltonie, może i tamto spełnić się może...
Tymczasem życie lubi płatać figle; z żebraka w jednej chwili można stać się księciem. I odwrotnie.
Podbudowany tym faktem, z pewną dozą optymizmu, położyłem się do łóżka. Sam.
Obudziłem się o dziewiątej, może pół godziny wcześniej. Nie czas na spanie, wylegiwanie się w apartamentach. Austriacki koncert Alanis jest wszak wielką niewiadomą. Może z każdego zakątka kraju przybędzie tysiące fanów. Koncert jest „stojący”, kto pierwszy ten lepszy. Trzeba być czujnym, nie zasypywać gruszek w popiele.
Jako człowiek nieprzywykły do luksusów, otoczony obcymi przedmiotami, z których żaden nie należał do mnie, czułem się nieswój. Radbym jak najszybciej go opuścić.
Wstałem i wyjrzałem przez okno. Nie, tylko nie to! Padał deszcz; gęsta mżawka przyklejała się do wszystkiego oblepiając szczelną, obrzydliwe zimną i wilgotną papką. Niebo zasnute gęstymi chmurami, aż po horyzont. Taki deszcz to przekleństwo; może się ciągnąć przez wiele godzin. Tymczasem trzeba ruszać! Co robić?!
Siedziałem bezczynnie aż do chwili, gdy usłyszałem ciche pukanie. Byłem goły (do połowy); ubrałem się pospiesznie i ostrożnie wyjrzałem na korytarz. nikogo nie było, ale pod drzwiami leżała koperta. A w niej faktura. Przeczytałem i... oniemiałem! Wszystko co wypiłem zostało ujęte, na fakturze. Powiem więcej; policzyli jedną butelkę więcej niż wyniosło faktyczne spożycie. Byłem pewien, że konsumpcja z minibaru jest w cenie apartamentu. Mało tego – szokujące są ceny owych napojów. Cola – pięć euro. Fanta – siedem i pół. Dwukrotnie drożej niż na wolnym rynku! Kwota faktury urosła do dwustu siedemdziesięciu jeden euro. Cudownie.
Zastanawiam się skąd wiedzieli co i ile wypiłem. Albo mają ukryte kamerki i podglądają hotelowych gości (co byłoby karygodne i wydaje się mało prawdopodobne), albo z góry zakładają, że wszystko z minibaru zostanie spożyte. Dlatego policzyli więcej niż faktycznie uszczupliłem. Jeśli tak, to cieszę się, że wypiłem. Nie musiałem płacić za darmo. Dobrze, że nie ruszyłem szampana...
Jeszcze jedna rzecz mnie zaniepokoiła. Właściwie dwie. Na fakturze, jako osobną wartość, ujęto „kwotę uzgodnioną”, w wysokości pięćdziesięciu euro. Co za diabeł? Niczego z nikim nie uzgadniałem!!
Podpisałeś kartę meldunkową, prawda? A jeśli tam była, małym drukiem, owa klauzula wartości odstępnego? Czytałeś co podpisujesz?
I jeszcze jedno – na fakturze wyraźnie stoi – „dwie osoby dorosłe, zero dzieci”. Nie przypominam sobie, żebym z kimś tam był. O żesz...... dała mi pokój dwuosobowy!!
Zostaw dziewczynę w spokoju! Powiedziałeś, że chcesz jednoosobowy?
Nie.
A gdyby powiedziała, że jednoosobowych nie ma... zrezygnowałbyś z tego apartamentu?
Nie.
Jedynym humorystycznym aspektem było to, że.... zostałem zameldowany jako obywatel... Republiki Czeskiej!! Gdyby wpisywała dane z karty, którą sam wypełniałem, ale miała paszport (który, jak sądzę, powieliła). Ty.... ty tępa strzało!
Zanim otrzymałem fakturę, miałem pójść do recepcji i zapytać, czy cena mojego apartamentu obejmuje śniadanie. Ale po szoku jaki doznałem, straciłem apetyt. Nie miałem ochoty zostać tam ani chwili dłużej.
Nie ściemniaj, tylko powiedz prawdę.
Prawda jest taka, że gdyby nawet obejmowała...
Obejmowała.
Nie poszedłbym. Dlaczego? cóż, jestem człowiekiem małomiasteczkowych, nienawykłym do luksusu i drogich hoteli. Byłem ubrany nieodpowiednio – to raz. Nikt by mnie, jako gościa hotelowego, nie wygonił, to prawda, jednakże bycie obsługiwanym przez kelnerów o wielkiej urodzie, do tego nienagannie ubranych, byłoby cokolwiek krępujące. Bałem się również, że w takim miejscu, podczas śniadania, obowiązuje (nie) pisana etykieta, którą trzeba znać i przestrzegać, a niestosowanie się do owej jest wielkim nietaktem. Innymi słowy – bałem się, że narobię głupot i wstydził się będę. Niby nie powinienem się przejmować – prawdopodobnie nigdy więcej tam mnie nie zobaczą. Jednak nie mogłem, nie potrafiłbym. Mimo wszystko.
Dostałem za to porządną burę, od znajomych, którzy się dowiedzieli, że byłem w Hiltonie i na śniadanie nie poszedłem. Mieli rację. Teraz sam żałuję. Straciłem szansę spotkania Jej na wspólnym śniadaniu.
Myślisz, ze Ona schodzi na śniadanie?!
Oj, przecie żartowałem..
Wymeldowałem się; otrzymałem kolejną fakturę, identyczną jak ta którą już miałem, do podpisania. Nie zamierzałem się kłócić; pogodziłem się z faktem, że skrobnęli mnie na dodatkową kasę. Ostatecznie Hilton nie jest dla biedaków, prawda? Niedaleko recepcji był kiosk z pamiątkami, kupiłem kilka pocztówek i tyle mnie widzieli.
Po powrocie do kraju, przy pomocy pewnej strony internetowej, do której wrócę przy innej okazji, sprawdziłem owe cudowne miejsce. We Wiedniu są trzy Hiltony; trafiłem do największego i najładniejszego. Piętnaście pięter (byłem więc w połowie), pięćset siedemdziesiąt dziewięć pokoi, oczywiście pięć gwiazdek. Największa sala konferencyjna (w hotelu) w Austrii, mogąca pomieścić tysiąc osiemset osób (właściwie taka wielka, że można by tutaj zorganizować Jej koncert), nowoczesna siłownia, sauna i łaźnia parowa, sklep z pamiątkami, kantor wymiany walut, fryzjer, pralnia chemiczna, wypożyczalnia samochodów i wiele dodatkowych usług. I parking, za trzydzieści trzy euro. Za dobę.
Jeśli chodzi o pokoje, czy też apartamenty... Hilton, podobnie jak inne luksusowe, pięciogwiazdkowe hotele, w zasadzie nie posiada w ofercie pokoi jednoosobowych. Apartamenty dwuosobowe oferowanie są z możliwością wynajęcia przez jednego człowieka, trochę taniej niż dla pary. Dziewczyna z recepcji nie popełniła błędu. Dziwi mnie tylko ten „apartament królewski”. Faktycznie, gdy sprawdzałem tuż po powrocie, był takowa oferta. Pokój, który wynająłem, dwadzieścia siedem metrów, tak się nazywał. Natomiast teraz, prawdziwie królewskie apartamenty to sto trzydzieści cztery metry i..... ponad pięć tysięcy złotych. Zaś tamten zwie się „apartament mniejszy”.
Co do ceny pokoju... cóż, trafiłem kiepsko. Niewiele jest we Wiedniu hoteli droższych, lecz gdyby nie zatrzymał mnie Hilton i rzeczywiście wkroczyłbym do ścisłego centrum, natknąłbym się na taki. Grand Hotel, Hotel Bristol, Hotel Imperial, Hotel Sacher i przede wszystkim The Ritz-Charlton, mieszczący się w czterech zabytkowych pałacach.
Gdybyś zobaczył te pałace... naprawdę poszedłbyś..?
Hmmm...
Właśnie; tam przed wejściem stoi kamerdyner, w roboczym stroju.
Roboczym?
Tak. Z złoconej, barokowej liberii. Nie wpuściłby cię.
O przepraszam. Ja także byłem w roboczym. Roboczym ubraniu fana Alanis.
Zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz. Sprawdziłem konto karty kredytowej; obie transakcje (obciążenie kwotą z faktury i owa „wartość umowna”, jako osobna transakcja), figurowały jako „w przygotowaniu do rozliczenia”. Cóż, weekend, banki nie pracują. Normalna rzecz. Nastały pracowite dni tygodnia roboczego, a transakcje... zniknęły. W transakcjach rozliczonych, nierozliczonych; ani śladu. Konto karty kredytowej nie zostało obciążone. Udałem się do banku, aby to wyjaśnić. Tam sprawa oparła się o kierownika; zadzwoniono też, zdaje się, do centrum obsługi kart. Czego się dowiedziałem? Owszem, były takie transakcje, są widoczne, ale „nie zostaną rozliczone”. „Jak to możliwe?” „Nie zostaną rozliczone... może zapłaci za to ktoś inny..?”.
Po kilku dniach transakcja została rozliczona. Tylko jedna z nich; odpowiadająca kwocie na fakturze. Pozdrawiam panie z Pekao S.A.
Tysiąc sto sześćdziesiąt sześć złotych. Czy to dużo? Owszem, ładna kwota. Byłoby mniej, znacznie mniej, gdyby nie zbieg kilku niesprzyjających okoliczności. Podszedłem do sprawy „z marszu”; gdybym zarezerwował pokój wcześniej, byłoby znacznie taniej. Rezerwując pokój z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, zapłaciłbym trzydzieści procent mniej. A z opcją bezzwrotnej rezerwacji nawet połowę tej kwoty. Za sumę jaką musiałem zapłacić miałbym prawdziwy apartament, ponad sto metrów. Tylko po co..
Hotele, które wymieniłem, oferują noclegi za podobną, tylko niewiele większą sumę. Za wyjątkiem hotelu Ritz. Tam, za bajeczny luksus i niespotykanie wykwintne jedzenie (a zwłaszcza picie), trzeba zapłacić trzy i pół tysiąca. Za najtańszy apartament. Za najdroższy zaś ponad jedenaście tysięcy. Nie, to nie dla mnie. Taki luksus, znaczy się.
Wybiegliśmy trochę w przyszłość; tymczasem stoję na ulicy i nie w głowie mi luksusy. Plan jest dziecinnie prosty – śniadanie, a potem na koncert. Modlić się, żeby nie było zbyt wielu fanów. Co do pierwszego – lokal już miałem, tuż obok. Ten wczorajszy, już wypróbowany. Ta sama pizza, ale do picia cola. Żadnych drinków. Poszedłem po rozum do głowy i słonego tuńczyka zostawiłem. Na talerzu. Uwinąłem się błyskawicznie.
Byłem w świetnym humorze. Wypoczęty, nic mnie nie bolało, biodro jak nowe. Droga prosta, ciągle w dół, i co najważniejsze – przestało padać! Nawet przejaśniło się trochę. Chociaż się nie spieszyłem, po kilkunastu minutach byłem na miejscu.
Od wczorajszej wizyty niewiele się zmieniło. Kręciło się więcej ludzi z ekipy technicznej i miejscowej ochrony, a każdy miał coś do zrobienia.. Furtka była otwarta, wiec wlazłem do środka. Techniczni montowali scenę; właśnie podciągali do góry konstrukcję na której zawisnąć ma pewien wizerunek. Nie mogłem podejść bliżej, ponieważ miejsce koncertowe, w miejscu, gdzie teren zaczynał się obniżać, oddzielały od reszty taśmy z biało-czerwonym nadrukiem. Takie, jakich używa się na placach budowy. Patrzyłem jak przeciągają kable, umieszczając je w specjalnie do tego przygotowanej rynience, którą zabezpiecza się, od góry, gumowymi osłonami. Od sceny aż do miejsca, gdzie postawiono namiot – stanowisko oświetleniowca i dźwiękowca. Przywieziony z Berlina.
Nagle zjawił się jeden z członków ekipy technicznej. Znałem go, z widzenia, z berlińskiego koncertu, i, zdaje się, kojarzyłem z wcześniejszych tras. Nie lubiłem go, mimo, iż nigdy nie zamieniliśmy nawet słowa. Cóż, czasami tak bywa – sympatia lub antypatia od pierwszego wejrzenia
Lub miłość..
On także nie darzy mnie sympatią. Dostrzegłem to, gdy przez kilka długich chwil patrzyliśmy sobie w oczy, a żaden nie chciał ustąpić.
Nie miałem tutaj co robić. Czułem się wyjątkowo obco, jak niechciany intruz z odległej planety. Po prawej stronie, pod drzewami, ustawiono prosty stół i ławy, z surowych drewnianych kloców. Usiadłem, właściwie przycupnąłem, bowiem po nocnym i porannym deszczu drewno było nie tyle mokre, co przesiąknięte wodą. Zimne i obrzydliwie wilgotne.
Nie siedziałem zbyt długo. Podszedł do mnie jeden z miejscowych ochroniarzy; zauważyłem, że już wcześniej przyglądał mi się takim wzrokiem, jakby dopasowywał mnie do jednego z wizerunków groźnych przestępców, jakie krążą w sieci. Tymczasem sam wyglądał jak pospolity zbój. Zapytał o coś, po niemiecku. Wyłgałem się nieznajomością tego języka, ale manewr nie na wiele się zdał. Zastanowił się chwilę, po czym spytał.
- Co tu robisz? Szukasz kogoś?
- Nie – odparłem – przybyłem na koncert Alanis. Jestem więc pierwszym fanem w dniu dzisiejszym. I to w dodatku z Polski - dodałem z uśmiechem, ale wyszło kretyński i głupio.
Ale to bez znaczenia. Cokolwiek bym nie powiedział, musiało się skończyć tak, jak się skończyło.
- To zamknięty obszar – rzekł ochroniarz, z marsową miną – musisz stąd odejść.
Co też, nie spiesząc się, uczyniłem. Stanąłem na placyku przed furtką, w towarzystwie... Właśnie, miałem towarzystwo. Już wcześniej zauważyłem dwie dziewczyny, ale sądziłem, że ich obecność w tym miejscu jest przypadkowa. Teraz pojawiły się znowu. Obie młode, długowłose, do siebie podobne i jednakowoż brzydkie. Staliśmy tak przez jakiś czas nic się do siebie nie odzywając, one siedziały na obramowaniu klombu i co chwila znikały za rogiem ulicy, tej, którą tutaj przybyłem. Z pewnego rodzaju regularnością. Zastanowiło mnie to, ale nie skojarzyłem o co chodzi.
Dziewczyny szły na backstage’a, który w Arenie mieścił się właśnie tam gdzie zaparkowano autokary, i sprawdzały, czy nie przyjechała Alanis.
Wkrótce po tym jak opuściłem zakazany teren, w progu furtki stanął miejscowy ochroniarz, blokując dostęp osobom niepowołanym.
Zaczęło padać. Wielkie krople spadały z nieba; na szczęście po chwili przestało. I znowu zaczęło padać. Gdy deszcz stał się na tyle intensywny, iż uznałem, że grozi to przemoczeniem, stanąłem na chodniku, za żywopłotem oddzielającym plac przed Areną od ulicy. Tam jedno z drzew o gęstym listowiu dawało świetną osłonę. Nie padało aż tak mocno. Deszcz ustał, a ja przenosiłem się przed furtkę, na otwarty teren, gdzie stały dziewczyny. Pod parasolem.
Ostatecznie deszcz tak się nasilił, iż uznałem, że nadszedł czas, by uciec się do ostatecznego środka. Wyciągnąłem płaszcz przeciwdeszczowy. Zabrałem dwa, po jednym na każdy z koncertów. W Berlinie nie padało, więc jeden wyrzuciłem. Broniłem się rozłożeniem płaszcza do ostatniej chwili. Chodzi o to, że taki płaszcz jest jednorazowy, w pełnym tegoż słowa znaczeniu. Po użyciu nadaje się do wyrzucenia, bowiem rozłożonego nie można sensownie złożyć. Gdyby przestało padać, ja bym go wyrzucił, a później znowu się rozpadało... I tak kilka razy.
Płaszcz wykonano z obrzydliwej i śliskiej folii – jestem w pełni świadomy, że wyglądam w nim jak w worku na śmieci.
Gdy nabrałem już pewności, że znowu szczęście mi sprzyja i jakoś przetrwam, rozpadało się na dobre. Nie, to nie deszcz, a prawdziwa ulewa! Płaszcz dobry na mżawkę, w ekstremalnych warunkach sprawdza się średnio. Błyskawicznie ewakuowałem się pod drzewo, które dawało jako taką dodatkową osłonę. Lało jak z cebra; dodatkowo zerwał się wiatr. Na ulicach w miejscu dziur i zagłębień terenu szybko potworzyły się kałuże. Samochody rozchlapywały wodę: jedna z kałuż znajdowała się w pobliżu i strugi wody docierały niemal do miejsca w którym się schroniłem. Ulewa trwała w najlepsze i drzewo nie dawało już osłony. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów ode mnie była stacja benzynowa. I sklep. Rozważałem możliwość aby się tam schronić, jednak deszcz był tak intensywny, że opuszczenie bezpiecznego miejsca nawet na kilkanaście sekund i bieg po kałużach, wiązało się z ryzykiem poważnego przemoczenia. Zawinąłem się w ciemnoczerwoną i śliską folię najlepiej jak umiałem przywierając plecami do ściany żywopłotu. Cierpliwości – trzeba to przeczekać. Taki deszcz nie będzie trwał wiecznie.
Nie trwał; po godzinie zamienił się w gęstą mżawkę. Warunki poprawiły się na tyle, że mogłem opuścić bezpieczne schronienie i wrócić na plac przed Areną. Musiałem też sprawdzić czy podczas mojej nieobecności, nie zaszły jakieś zmiany. Okazało się, że zaszły.
Zauważyłem, iż w miejscu gdzie znajdują się „prawdziwe” bramki, takie do wpuszczania fanów, prawie na końcu placu, pod murem zarośniętym dzikim winem, ktoś stoi. Dwie opatulone postacie. Czyżby fani? Cholera, nie będę pierwszy!
Rzeczywiście: pierwsi tego dnia, nie licząc naszej trójki, „regularni” fani Alanis. Trzydzieści minut po pierwszej. Najwyższy pora, bowiem zaczynałem tracić nadzieję, że w ogóle ktoś się zjawi. W dawnych pięknych czasach, o tej porze byłaby już setka.
Malutka i drobna dziewczyna w kurtce z kapturem i chłopak, o którym mogę powiedzieć tylko tyle, że był. Nie przyglądałem się zbytnio; co innego dziewczynie. Z wiadomych powodów. Wnikliwe obserwacje trwały do chwili, gdy okazało się, że nie grzeszy urodą.
Para rozmawiała po angielsku; chłopak z silnym niemieckim akcentem, natomiast dziewczyna z amerykańskim, ale tak dziwnie „wykręconym”, jakby pochodziła gdzieś z południa stanów. Trudno ją było zrozumieć. Również z tego powodu, że stali odwróceni plecami i rozmawiali ze sobą, a nie ze mną. Nie zwrócili uwagi na moje przybycie, co przyjąłem bez żalu. Rozmowa tylko w niewielkim stopniu dotyczyła Alanis; z kontekstu wywnioskowałem, że istnieje między nimi pewien stopień zażyłości – na pewno nie poznali się przed chwilą.
Miałem ochotę pogadać? Oczywiście że miałem. Nie należę do ludzi, którzy zagadują zupełnie obce osoby; duszą towarzystwa także nie jestem. Więc milczałem. Po chwili przyszły siostry; równie mało kontaktowe co ja. Bardziej, to znaczy mniej – nie rozmawiały nawet między sobą.
Z biegiem czasu przybywali nowi fani, niektórzy w całkiem profesjonalnych wierzchnich okryciach przeciwdeszczowych. Czekałem aż zjawi się „ekipa”; już powinni tu być. Lada moment wyłonią się zza rogu... ale się nie wyłonili.
Deszcz nie ustawał. Czasami się wzmagał, to znów zamieniał w niewielką mżawkę, ale nie przestawał, ani na sekundę. Sześć godzin stania w deszczu, sześć cholernie długich godzin! W deszczu i zimnie. Woda była wszędzie, wlewała się do butów; trzeba było uważać, by nie stać w kałużach. Nie dało się zająć wygodniejszej pozycji, co jakiś czas opierałem się o barierki żeby odciążyć zmęczony kręgosłup.
Co chwila spoglądałem w niebo, z nadzieją, ze przestanie padać. Chmur było mniej, to znowu więcej, ale ciągle lało. Nie jestem meteorologiem, ale obserwuję chmury od bez mała trzydziestu lat i wiem, że taka formacja oznacza długotrwałe i ciągłe opady. Deszcz może jeszcze padać przez wiele godzin...
Po jakimś czasie zauważyłem, że mój plecak przemaka. Musiałem wziąć go „pod osłonę”. Trzymając plecak pod płaszczem w wyciągniętej ręce było jeszcze trudniej, a czas mijał tak wolno... Rozpoczęła się próba zespołu; fakty są takie, że padać nie przestanie. Będzie to pierwszy koncert Alanis w jakim uczestniczę – w deszczu. Cóż, trudno. Pogodziłem się z tym. Nie będzie żadnej zabawy ani szansy na cokolwiek. Żadnych spojrzeń, to pewne. W jaki sposób wynieść z niego chociaż odrobinę radości?
Ochroniarz, który pilnował „technicznej” bramki, przeniósł się do nas. Z nudów obdrapywał zieloną farbę z łuszczącej się metalowej konstrukcji. Do Areny zmierzało mnóstwo członków miejscowych służb porządkowych, właśnie owym wejściem, obok nas, obok mnie. Z mężczyznami witał się według schematu żółwik-piątka-klepnięcie w plecy (szybko znaleźli się fani którzy to parodiowali – było trochę śmiechu, choć przez chwilę), natomiast kobiety całował w policzek. Austriaczki podobne są do Niemek; nie zazdrościłem mu tych wrażeń.
Chłopak – gaduła wyciągnął z papierowej torby, którą przyniósł ze sobą... kanapki, sałatkę i coś do picia, w plastykowym kubku. Odwróciłem się, żeby na to nie patrzeć... Spożył posiłek; następnie starannie złożył parasol i wyrzucił do kosza. Niepomiernie mnie to zdumiało, a nawet zszokowało.
Przyszła jego żona (dziewczyna), nawet całkiem całkiem... Byłaby ładniejsza, gdyby nie.... gwóźdź w górnej wardze. Naprawdę myślicie, że przez takie coś stajecie się piękniejsze? Chyba że to przemytniczka i ów element służy do oszukiwania wykrywaczy metali na lotnisku..
Miałem poważniejsze problemy. Jak się ubrać, na koncert? Gdyby padało tylko tak trochę, jak teraz, zdejmę płaszcz, założę kapelusik.... Zmoknę, może nie przemoknę do gołego ciała. Przypomniałem sobie, co o koncercie w Aachen mówił Andrzej. Jaka była ulewa, jak kupił koszulkę po koncercie, po to, aby ją ubrać i mieć na sobie coś suchego... Zaraz oszaleję!!
Zbierało się coraz więcej fanów, niektórzy stanęli w kolejce do kasy, tuż obok. Ogonek ciągnął się od miejsca w którym stałem, przez cały plac... Jeszcze kilkadziesiąt minut i rosnący tłum grzecznych fanów zablokuję sąsiednie ulice. Kolejka jak w przedszkolu. Dla mnie, dla każdego Polaka, to rzecz niepojęta. Pamiętam, jak w Dreźnie i w Kolonii też tak było. Wepchałem się bez pardonu, pomny zasady, że cel uświęca środki. Wszak Alanis jest najwyższym celem, prawda? W pierwszym przypadku rzecz przeszła bez echa, natomiast w drugim o mało mnie nie zlinczowano. Miałem cholernie dużo szczęścia, ale byłem w pierwszym rzędzie. Tylko to się liczy... liczyło, bowiem to już zamierzchła przeszłość. Historia. Czas tworzyć nową.
Przenieśli kosz na śmieci, zmienili się także pilnujący wejścia ochroniarze. Tym razem było ich dwóch. Jeden wyglądał tak, jakby przed chwilą zsiadł z Harleya, natomiast drugi, malutki blondyn miał ciało pokryte niezliczoną ilością tatuaży, o tematyce złowieszczo – satanistycznej.
Jak wiecie, tematyka koncertowa to dla mnie nie pierwszyzna, dlatego rozpoznałem, iż czynione przygotowania wskazują na rychłe otwarcie bramek. Już? Tak wcześnie?! Nie do końca wierzyłem, lecz jeśli to prawda i ja przygotować się muszę. Za długo tu stałem, w deszczu, żeby pokpić sprawę w decydującym momencie.
Właśnie – sprawa deszczu. Deszcz.... PRZESTAŁ PADAĆ!! Mimo, że gęste chmury napływały falami, deszcz nie padał. Bogu nie będą dzięki!!
Zdjąłem z głowy kaptur; okazało się, że mam mokre włosy. Prawie tak, jakbym żadnej osłony nie miał. Ohydna folia nie przepuszczała wody, w obie strony. Wilgotna skóra parowała i moczyła się od środka. Mniejsza o to, z tym da się żyć. Zbliżała się decydująca rozgrywka.
Wyrzuciłem z plecaka wszystko co było już niepotrzebne i mogło stanowić element podejrzany lub potencjalnie niebezpieczny. Opakowanie z żelem do golenia, które użyłem tylko raz, golarkę i butelkę z piciem, wypełnioną do połowy. Wszystko, co mogło mnie wstrzymać (w trakcie kontroli) choćby na ułamek sekundy. Żarty się skończyły – kto pierwszy ten lepszy. Tym pierwszym, niekoniecznie lepszym, będę ja. Wyciągnąłem solidnie zmoczony bilet. Machałem nim, żeby wysuszyć go choć trochę. Czujny na każdy ruch. Może się zacząć, w każdej chwili.
Zaczęło się, niemal dokładnie wpół do siódmej. Ochroniarze się odsunęli, a ja ruszyłem naprzód. Jako pierwszy. Przebiegłem kilka metrów, na zdrętwiałych nogach, do miejsca, gdzie umieszczono drugi punkt kontrolny. Kontrola bagaży niezwykle drobiazgowa, jak na lotnisku! Zanim się dogadałem, zanim powiedziałem, że nie mam „niczego niebezpiecznego”, zanim ochroniarz sprawdził zawartość plecaka... zaglądał nawet do bocznej kieszonki, co mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło! Trwało to wieki (kilkadziesiąt sekund), podczas gdy liczy się każda sekunda. Miałem bolesną świadomość, że „sąsiednią nitką” zmierzają ci, którzy mieli więcej szczęścia niż ja, urodzili się w Austrii i nie musieli zabierać tyle bagażu. Widziałem tych ludzi kątem oka, jak biegną... Jeszcze chwila zwłoki i szansa będzie zaprzepaszczona. Nie z mojej winy!
Wreszcie, nareszcie, teraz ja..! Jeszcze jedna kontrola, odcięcie biletu i już... Wystartowałem równo z dziewczyną, która przeszła kontrolę tuż obok, ale po kilku metrach rywalizacji musiała oglądać moje plecy. Jak najszybciej w dół, a potem już prosto, pod scenę. Podłoże wyłożone czarną, porowatą gumą; w jednym miejscu utworzyła się spora wielkości kałuża. Ostrożnie, żeby się nie przewrócić. Kilka sekund i jestem na miejscu. Zaparkowałem trochę po prawej od środka sceny, dokładnie tak jak chciałem. W pierwszym rzędzie! Scena jest szeroka, niewiele tylko węższa od tej w Berlinie, dużo miejsca. W dodatku tych kilku fanów (trudno kreślić; w pełnym biegu źle się liczy – jednak nie więcej niż sześć czy siedem osób) którzy wpadli przede mną, okupują miejsca po lewej, jakby przekonani o wyższości lewicy nad prawicą. Co, jak wiadomo, bywa mylące.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 19:29, 14 Lip 2013, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:31, 14 Lip 2013 Powrót do góry

O tym, że miejsca przy barierkach są najlepsze, gdziekolwiek się znajdują, wie każdy. Nie trzeba być złaknionym widoku Boskiej i Jej maleńkiej bliskości, jak ja. Fani, którzy biegli za mną, szybko zajęli pozostałe. Po czym nastąpiła długa przerwa. Upływał czas, sekundy składały się w minuty, a sytuacja zasadniczo nie ulegała zmianie. Fanów nie przybywało; utworzyło się tylko niewielkie „wybrzuszenie”, na wprost sceny, i to wszystko. Odwrócony plecami do barierek obserwowałem co się dzieje.
Owszem, nadciągały kolejne rzesze fanów, ale znikoma część zmierzała pod scenę. Większość buszowała między stoiskami z jedzeniem, piciem i czymś tam jeszcze, które rozmieszczono półkoliście, na szczycie koncertowej niecki. Na innych koncertach bywało podobnie, ale ten widok nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Ludzie – przyszliście tu aby się napić, najeść? To koncert czy majówka? Smakuje wam zimne piwo w taki ziąb? A może piwo jest grzane? Kto wie...
Wracali. Z piwem w plastykowych kubkach i jedzeniem. Austriacy to gamonie – niektórym starczyło czasu, aby zostać obsłużonym, powrócić z łupem i znaleźć się w, bardzo dobrym, trzecim lub czwartym rzędzie. Hot-dogi. Grube, smakowicie wyglądające kiełbasy, posmarowane musztardą, ukryte częściowo w apetycznych bułkach, i pożerane ze smakiem. To ponad moje siły. Odwróciłem głowę...
Zdjąłem płaszcz przeciwdeszczowy, zrobiłem z niego nieregularną kulę, którą rzuciłem pod nogi. Swoje. Bycie przy barierkach ma jeszcze jedną zaletę – wszystkie bagaże można bezpiecznie oprzeć mając pewność, że nikt nie podepcze. Okazało się, że rękawy bluzy, od połowy łokcia aż do dłoni, mam przemoczone do „żywego ciała”. Płaszcz był odrobinę za krótki...
Rozejrzałem się wokół; scena owszem, wysoka, mniej więcej na poziomie tej z Berlina, ale odległość do niej wyraźnie mniejsza. Nie jest całkiem blisko, ale bliżej. Owo spostrzeżenie pokrzepiło mnie trochę; zwłaszcza, że zaświeciło słońce! Z przerw między skłębionymi chmurami wyzierało błękitne niebo. Odwracałem się co chwilę i sprawdzałem stan nieba, jak jakiś cholerny meteorolog. Wkrótce znowu się zachmurzyło, do koncertu pozostało sporo czasu. Bałem się, że.... Dobra, uprzedzę fakty – nie, nie padało.
Nie padało, ale po wielogodzinnym deszczu zrobiło się zimno. Bardzo zimno. Fani opatuleni w kurtki (również zimowe), czapki, bluzki, koszule z długim rękawem. W zasięgu wzroku nie widziałem nikogo z krótkim rękawem. Cóż, pewnie niektórych zszokuje to co mam zamiar uczynić, ale... Mam pod spodem coś, co mam zamiar wam pokazać. Jej pokazać. Taki znak rozpoznawczy. Alanisowe godło narodowe. Jeszcze nigdy nie wystąpiłem ubrany inaczej (na pierwszym, w Dreźnie wystąpiłem – ale to się nie liczy), nigdy też nie miałem wierzchniego okrycia. Wieczór w Arenie nie będzie pierwszym.
Nie, jeszcze nie teraz. Swoistego rodzaju przepoczwarzenia dokonam tuż przed rozpoczęciem koncertu. Czyli dopiero za... dwie godziny! Czekanie, znowu czekanie. Ale jakże inne niż to przed bramkami. Jest to bowiem czekanie aktywne – zawsze znajdzie się coś, co przyciągnie uwagę, odpędzi znużenie, ukradnie kilka cennych sekund. Stanie w tłumie, nawet pasywnym, jest także inspirujące. Ciekawsze, niż oglądanie ciągle powiększających się kałuż.
Scena do koncertu była z grubsza przygotowana. Kilku technicznych wprowadzało niewielkie poprawki lub modyfikacje. „Znajomy” z Berlina przyniósł monitor dla Alanis (zdaje się, że takie urządzenie ma własną, naukową nazwę) i zaczął go instalować. Na prawo i lekko z boczku – na wprost mnie. Gdyby oderwał się na chwilę od pracy i spojrzał w górę, nasze spojrzenia spotkałyby się. I co bym mu powiedział..?
Mężczyzna zamontował sprzęt, ale po chwili wrócił. Spojrzał krytycznym okiem i przesunął go jeszcze trochę w lewo, czyli w prawo. Ku mnie.
Czas płynął wolno, dokonywano kosmetycznych poprawek w wyposażeniu sceny i wokół niej. Ochroniarz przyniósł i zawiesił, na ścianie pod sceną, dwie kartki – obie o identycznym brzmieniu. Jedna znajdowała się całkiem blisko; zawierała informacje „porządkowe”. Kiedy otwierają bramki, kiedy próba dźwięku, kiedy Alanis pojawi się na scenie i kiedy ją opuści.
O ósmej. Koncert rozpocznie się o ósmej. Plus półgodzinne, zaplanowane opóźnienie. Jak do tej pory wszystko przebiega zgodnie z planem, potraktowałem więc owe wiadomości bardzo serio. Chodzi o to, kiedy mam zdjąć bluzę. Mogę w każdej chwili, ale jeśli zrobię to teraz, przemarznę.
Obserwowałem, jak fani bawią się telefonami komórkowymi, iphone’ami i cholera wie czym jeszcze. Bardzo nowoczesny sprzęt, o dużych możliwościach. Przed dziesięcioma laty, gdy zaczynałem „karierę” takiego nie było. Nie można było robić zdjęć, nagrywać – zakazy te były ściśle przestrzegane i egzekwowane. Czasy się zmieniają.
Na scenie pojawiła się dziewczyna o wściekle czerwonych, spiętych w kucyk włosach, której nie widziałem nigdy wcześniej. Przyniosła tajemniczy płyn, który będzie regenerował siły witalne malutkiej w czasie licznych przerw. Zaobserwowałem z biegiem lat, że płyn jest ciągle taki sam – zmienia się dziewczyna, która go przynosi. Czyżby na każdą trasę do europy Alanis zabierała nową przyjaciółkę? Zapewne dziewczyna, która piastuje tak odpowiedzialne stanowisko jest kimś więcej niż tylko zwykłym członkiem ekipy technicznej. Tak – członkiem nie jest na pewno.
Zasadniczo nikt z nas niczym się nie wyróżniał, ale wśród fanów znalazł się jeden „wesołek”, trochę na lewo ode mnie i dwa lub trzy rzędy z tyłu. Napompował zielony niewielki balon i puścił go „w trasę”. Każdy z fanów podbijał go w górę, najwyżej jak mógł. I tak balon wędrował na głowami fanów; gdy upadł do fosy (między barierki a scenę), ochroniarze podawali go publiczności i zabawa rozpoczynała się na nowo. Aż się znudziła. Wtedy chłopak wyciągnął.... hmmm... sprzęt do robienia baniek mydlanych. Puszczał je wiązkami, a łagodne podmuchy wiatru spychały drżące kule w kierunku sceny. Niektóre bańki unosiły się wysoko i wbrew logice oraz prawom fizyki nie pękały. Kilku, kilkunastu z nich udało się dotrzeć na scenę, w pobliże statywu, przy którym za jakiś czas stanie malutka.
Często odwracałem się do tyłu obserwując systematycznie powiększający się tłum, który wypełniał koncertową nieckę. Ciągle, za każdym razem jest tak samo. Na początku garstka fanów, a tuż przed rozpoczęciem widowiska tłumy, które nie wiadomo skąd się wzięły. Historia ciągle się powtarza.
Nieckę z obu stron ogranicza mur, ten sam co na zewnątrz, ale tutaj, ze względu na sztuczne obniżenie terenu, wznosi się bardzo wysoko. Upstrzony kolorowym i dziwacznym graffiti, zupełnie jak strona zewnętrzna. „Przyklejono” do niego dwa poziomy metalowych balkonów, które wyglądają jak schody przeciwpożarowe. Również one szczelnie wypełniły się fanami. Wszystko gotowe, chociaż do rozpoczęcia jeszcze pół godziny.
Rozpoczyna się nerwowe odliczanie. Pięć, dziesięć, piętnaście po ósmej. W pewnej chwili dostrzegliśmy, że głośnikami po lewej stronie sceny czai się Jason Orme i robi nam zdjęcia. Zdemaskowany, szybko uciekł za kulisy.
Dwadzieścia po ósmej, gdy fani zaczynają nieśmiało wywoływać Alanis (czego nie byłem świadkiem od lat), postanowiłem działać. Pozostało dziesięć minut, a koncert może rozpocząć się nieco wcześniej. Za duże ryzyko by czekać do ostatniej chwili, zwłaszcza, że zdjęcie bluzy w tłumie nie będzie łatwe. Faktycznie – łatwe nie było. Przy czym okazało się, że na stojących w pobliżu fanów czeka przykra niespodzianka. Chodzi o to, że...
Historia którą opisuję, ta oraz wcześniejsze, chociaż prawdziwe, są do pewnego stopnia tendencyjne. Podlane patetyczno-natchnionym sosem, przykryte pod płaszczykiem romantyzmu, nie przedstawiają niektórych faktów takimi jakie są. Prawda bywała czasami okrutna i niewygodna. Właśnie taka, jak teraz. Gdy podniosłem ręce aby zdjąć bluzę, okazało się, że śmierdzę. Nie był to przypadek odosobniony – moim koncertowym wojażom smród towarzyszył nad wyraz często. Nie odstępował na krok – niczym najlepszy przyjaciel.
Gdyby cofnąć czas, do tamtych wydarzeń i minionych tras, gdybym miał wtedy skumulowane doświadczenie jakie obecnie posiadam, muszę stwierdzić, iż niewiele bym zdziałał aby owemu zapachowi zapobiec. To były inne czasy, uwarunkowania i okoliczności niż obecnie.
Wszystkie koncerty były „stojące”; o „siedzących” na szczęście nikt nie słyszał. Fanów było więcej – zwłaszcza ortodoksyjnych. Aby z nimi walczyć i wygrywać, trzeba było się zjawić bardzo wcześnie. Często dziesięć, dwanaście godzin przez koncertem. Trasy odbywały się latem, a lato ma to do siebie, że bywa upalne. Stałem więc w skwarze przez wiele godzin. Jedyna-słuszna-koszulka-koncertowa jest wyjątkowo gruba... Koncerty odbywały się dzień po dniu – ładowałem się więc do nocnego pociągu i jechałem do innego miasta, aby stawić się na miejscu następnego koncertu możliwe jak najwcześniej, co gwarantowało nawiązanie skutecznej walki. Myłem się i goliłem na dworcu, często w warunkach urągających ludzkiej godności. Ręce i twarz – okoliczności nie pozwalały na więcej. Noc w hotelu, kąpiel, prysznic..? Owszem, czemu nie. Gdybym jednak dotarł na koncert, po południu, jedyne co mógłbym oglądać z bliska, to czyjeś plecy.
Czynnikiem mającym wpływ na wydzielanie potu jest także stres. Przed koncertami stres był ogromny!! Kombinowanie, ciągła koncentracja przemyślna strategia – wszystko po to, aby zawsze być pierwszym. Jednak największym stresem była świadomość tego, że Alanis jest blisko, tuż obok. Może wyłonić się w każdej chwili, niespodziewanie dla siebie i dla mnie. Nadejdzie chwila, na którą czekałem od wielu lat. Będę miał kilka sekund aby się nie skompromitować i ugrać coś dla siebie. Świadomość tegoż była szalenie stresująca.
Czasami musiałem pokonywać znaczne odległości, pieszo. Przemieszczanie się w środku upalnego lata. Dzień za dniem. Na stary smród nakładał się nowy... Masakra.
O ile mogę uszeregować koncerty poczynając od najlepszego, mogę również sklasyfikować je pod względem...hmmm.. uciążliwości dla społeczeństwa.
Bezwzględny numer jeden – koncert w parku Killesberg w Stuttgarcie. Łażenie po stromych ulicach Stuttgartu, potworny upał, gorączkowe szukanie koncertowej niecki już na miejscu i stres z tym związany. Jednocześnie był to najgorszy koncert w wykonaniu samej Alanis w jakim miałem przyjemność uczestniczyć.
Numer dwa – pierwszy koncert w Kolonii, w miejscu zwanym Tanzbrunnen. Męcząca i rekordowo długa podróż z Polski, bardzo mało czasu na cokolwiek, potworny upał i jeszcze większy stres. Nie miałem jeszcze „koncertowej” koszulki; tą kupiłem właśnie po tym koncercie.
Numer trzy – koncert w Bonn. Dziesięć godzin siedzenia na chodniku. Dosłownie.
Cóż mogę powiedzieć? Bardzo serdecznie przeprosić wszystkich, którzy ponieśli z tego tytułu jakiekolwiek szkody moralne.
I co? Obiecujesz poprawę?
Nic z tego.
Mimo poniesionych starań i wysiłków, zawsze oglądałem plecy. Tylko jedne. Plecy Alanis, gdy odwracała się do mnie tyłem.
Przyszło mi do głowy, że gdybym Ją wtedy spotkał i był w takim stanie... mogłaby nie powstrzymać się od złośliwego komentarza, tudzież pogardliwego spojrzenia.
O żadnych przytulankach nie mogłoby być mowy!! Echhh...
Dodatkowo podarowany czas minął, a koncert się nie rozpoczyna. Zaczynam marznąć. Gdy na scenie pojawił się wychudzony młodzieniec z rozlicznymi tatuażami i ustawił mikrofon, wiadomo było, że koncert rozpocznie się lada chwila. Za chwilę wrócił, zabrał statyw, a mikrofon położył bezpośrednio na scenie. Myślenie nie boli..
Już za chwilę, z dziesięciominutowym, nieplanowym opóźnieniem, na scenę wkracza zespół i zaczyna się koncert. Od pierwszej części...

I Remain

Dokładnie tak jak w Berlinie. Otwierający koncert set wygląda tak samo. Jason robi dziwne miny, Cedric porusza się przyczajonym, tygrysim krokiem, a Vince robi.. nie wiadomo co. Widywałem już różne zespoły towarzyszące Alanis, lepsze niż obecny, więc ten sobie daruję. Gdzieś w połowie zaczyna śpiewać Alanis, co wywołuje niejakie ożywienie w szeregach zmarzniętych fanów. Mnie to nie rusza. Czy śpiewa zza kulis czy z taśmy.. jakie to ma znaczenie, skoro nie mam jej na scenie? Trzeba to przeczekać. Zespół robi wstęp do..

Woman Down

I rozpoczyna się prawdziwy koncert. Na scenę wkracza Gwiazda, podnosi prawą dłoń, z rozcapierzonymi palcami, w geście powitania. Podnosi się umiarkowana owacja, Ona podnosi mikrofon i zaczyna śpiewać. Ubrana jest.... no właśnie. Ma czarne spodnie z miękkiej skóry, które w górnej części w jakiś dziwny sposób zamieniają się w dżinsowe. Tak, tego byłem pewien, gdy patrzyłem na Nią podczas koncertu, na żywo. Jednak analiza zdjęć i nagranego materiału (nie tylko z Areny, bowiem takie same spodnie miała podczas jednego z francuskich koncertów), utwierdza mnie w przekonaniu, że się pomyliłem, i Alanis na te czarne spodnie ma założone krótkie spodenki. Dziwne, że patrząc na Nią, na żywo, tego nie dostrzegłem. Cóż, widać niewiele lepiej niż w Berlinie, a tam było tragicznie.
Nie mam wątpliwości co do pozostałych elementów przyodziewku. Czarna koszulka, luźna kamizelka z cienkiej skóry, również czarna, buty ze srebrnymi wykończeniami, które wyglądają na kowbojskie, koloru... czarnego. Cała na czarno. Dodatkowo na szyi kilka łańcuszków, dosyć długich (i nie czarnych). Wyglądają na tandetne i moim zdaniem są wątpliwą ozdobą wybitnej artystki.
Czemu nikt Ci nie powiedział, że lepiej wyglądasz bez nich? Nie mają odwagi? A może nikogo nie słuchasz i opinii innych nie bierzesz pod uwagę? Czasami powinnaś...
Alanis chodzi po scenie i śpiewa, łazi bezustannie w tę i z powrotem. Kilka razy lewą ręką robi taki gest jakby kogoś odpychała lub dawała znak żeby zrobić jej miejsce, mimo, że w pobliżu nie mam nikogo. Skoncentrowana nikogo nie widzi, na nikogo nie spogląda i nikogo nie wyróżnia. Dla mnie również nie robi wyjątku. Z racji wydarzeń jakie miały miejsce w Berlinie oraz to, w jakim miejscu się znajduję, nie liczyłem na cud. Koncert dopiero się zaczął, ale.... mam dziwne przeczucie, że tym razem będzie inaczej.
„Woman Down” – utwór, o którym bez przesady i hipokryzji mogę powiedzieć, że mi się podoba. Nie jest to przebój na miarę wielkich, ale z pewnością zostanie zapamiętany. Na jakiś czas.
Zespół gra wstęp do..

All I Really Want

W tym czasie Alanis dorwała się do butelki i odwrócona plecami do publiki raczy się tajemniczym napojem. Spragniona... po jednym tylko utworze? Hmm... Następnie zaczyna grać, na harmonijce. Ten motyw, który znamy wszyscy. Chodzi po scenie, wielkimi, drapieżno – skradającymi się krokami, na ugiętych nogach, robiąc przy tym częste, niespodziewane zwroty. Śpiewa...
W miejscu, które zazwyczaj okupuję na koncertach, słychać kiepsko. Tym razem nie jest inaczej, ale bez trudu jestem w stanie określić w jakiej formie wokalnej znajduje się Alanis. Jest dobrze; nie słychać, żeby miała chore gardło. Momentami śpiewa ze sporym zapasem.
Wędruje wzdłuż sceny; tuż przed dokonaniem koniecznego zwrotu pozdrawia fanów, zginając i prostując palce prawej dłoni, tej, w której trzyma harmonijkę. Gestem tak niedbałym, że prawie niezauważalnym. Wyreżyserowanym. Gdyby skierowała go do mnie, nie brałbym tego za dobrą monetę. Ale nie skierowała, mimo, że kilka razy zapędziła się w pobliskie rejony. Cóż, to dopiero początek, nie tracę ducha. Cieszę się, że widzę „All I really..” po raz kolejny, cieszę się bliskością Alanis, chociaż to drugie nie wywołuje już tyle ekscytacji co kiedyś. Nie powiem, że jest mi to obojętne, ale... może zbyt wiele razy ją widziałem? Gdyby scena nie była tak wysoko....
Wszyscy czekamy na moment, gdzieś w połowie utworu, gdy Alanis wykonuje mlaśnięcie językiem. Na kilka sekund zapada cisza, którą wykorzystujemy na owację. Ona podnosi do góry dłoń z mikrofonem i efekt jeszcze się wzmaga. Zawsze w tym momencie gasną światła; nie inaczej jest teraz, ale efekt jest mizerny, ponieważ... na dworze jest jasno jak w dzień – bo jest dzień. Echhh...
Tuż po wznowieniu dochodzi do zabawnego wydarzenia. Alanis jakimś cudem zaplątuje się we własne naszyjniki, tak, że kabel od mikrofonu znalazł się pod spodem, pod naszyjnikiem. Gdy odsuwa mikrofon, naszyjniki się napinają. Doprawdy nie mam pojęcia jak mogło dojść do czegoś takiego - przypadkiem (szczegółowa analiza zapisu wideo wskazuje na to, że Alanis zrobiła to rozmyślnie...). Dalszą część utworu wykonuje w ten mało komfortowy sposób, a ja czekam na moment, w którym któryś z naszyjników się urwie. Tymczasem malutka skończyła śpiewać i ostrożnie się wyplątała. Żaden się nie urwał. Po chwili umiarkowanej owacji zespół intonuje wstęp do...

You Learn

Alanis stoi chwilę przy podeście, tyłem do widzów, następnie się odwraca i w kilku dynamicznych krokach zbliża się do nas.
„Jak się macie”? – zagaduje z uśmiechem. Obrzuca nas przy tym szerokim, przelotnym spojrzeniem. Następnie wraca spojrzeniem do jednej, wybranej osoby. Przez jedną sekundę PATRZY TYLKO NA MNIE!!
Cóż... byłem zaskoczony, ale nie zszokowany. Identyczna historia zdarzyła się na dwóch, może trzech koncertach w których uczestniczyłem. Wtedy również zagadała do fanów, spojrzała na nich, po czym przyjrzała się uważniej jednej, wybranej osobie. Czyli mnie. W sposób jawny i czytelny, nie pozostawiający wątpliwości.
Dziwne, ale odniosłem wrażenie, że... nie trafiła na mnie przypadkiem. Jakby wiedziała już wcześniej, że ja jestem. Że stoję w tym miejscu. Kompletne wariactwo.
Wariactwo? Jason robił zdjęcia, tak? Co, jeśli Ona przyjrzała się tym zdjęciom, przed wyjściem na scenę?
Hmmm...
Brzmi logicznie i układa się w spójną całość, prawda?
Prawda.
Po tym co się (nie) stało w Berlinie, zupełnie się tego nie spodziewałem. Tymczasem może się okazać, że będzie cudownie, prawie jak za dawnych lat. Nie mam nic przeciwko.
Alanis śpiewa; maszeruje przy tym w miejscu, przerabia nóżkami jak żołnierz na defiladzie, jak zawsze przy wykonywaniu „You Learn”. Wydaje mi się, że tym razem trochę nie do rytmu i za nerwowo, dlatego wygląda to odrobinę karykaturalnie. Ale tylko odrobinę.
Ręce i dłonie Alanis wyczyniają rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Macha na wszystkie strony, splata dłonie, załamuje palce, a każdy gest ma sens i coś oznacza. Doskonale współgra z muzyką i tekstem, uzupełnia go. Wizualnie. Jest w tym niezrównanym mistrzem.
W pewnej chwili wykonuje figurę rodem z egipskich malowideł, na ułamek sekundy zastygając z jedną ręką wyciągnięta do tyłu, a drugą do przodu. Ktoś kiedyś zrobił Jej zdjęcie w takiej pozie i teraz sprzedaje na internetowych aukcjach, od czasu do czasu. Uwielbiam go.
Wielki przebój jakim jest niewątpliwie „You Learn” dobiega końca; Alanis kłania się nisko i zbiera zasłużone oklaski. Następuje krótka przerwa, po której Alanis przedstawia Jasona – ten robi napuszono-natchnioną minę, dostaje gitarę i zapowiada....

Guardian

Staje przy mikrofonie, śpiewa i gra. Bez machania czymkolwiek. Odwrócona do mnie bokiem, ale.... coś było nie tak. Może dostrzegłem coś szczególnego w Jej spojrzeniu, w sposobie w jaki patrzyła; dość powiedzieć, że odwróciłem się do tyłu i spojrzałem w miejsce, w które patrzy. Podczas koncertów odwracam się do tyłu niezwykle rzadko – żeby czegoś nie przegapić; poza tym zazwyczaj taka mała z długimi włosami absorbuje moją uwagę. Co innego wtedy, gdy koncert jeszcze się nie zaczął. Wtedy robię to co chwila – z nudów, aby obserwować jak gromadzą się fani itd..
Spojrzałem za siebie... tak, coś tam było. Po prawej stronie sceny, w odległości jakichś dwudziestu metrów, ktoś trzymał sporych rozmiarów karton, na którym napisał... Nie, nie dam rady odczytać. Odwróciłem się ponownie do Alanis, ale sprawa nie dawała mi spokoju. Spróbowałem jeszcze raz, i wtedy odczytałem napis.
FUCK HAVOC
Oj... nieładnie. Nieelegancko. Rozumiem frustrację; ja także chciałbym powrotu do złotej ery czasów Jagged Little Pill, mnie też niespecjalnie się podoba, ale nie manifestowałbym tego w taki sposób. Nie przed oczami artystki. Ciekawe co sobie pomyślała. Cokolwiek to było, zachowała kamienną twarz.
W przerwach między refrenem a zwrotką Alanis macha włosami. Włosy.... Włosów na znacznie więcej niż w Berlinie, są bardziej puszyste i lepiej ułożone. Generalnie – zmiana na lepsze.
„Guardian” się kończy; mógłbym polubić go bardziej, gdyby nie to plumkanie na klawiszach, które mnie wk... lekko denerwuje, gdyby miał odpowiedni rockowy pazur, gdyby.... nie ma co gdybać. Pewna epoka bezpowrotnie odeszła.
Chwila przerwy, Alanis dostaje gitarę akustyczną i rozpoczyna się...

Flinch
Którego, co tu ukrywać, bardzo lubię. Za psychodeliczny klimat, za romantyzm, za mnóstwo wzruszeń, za piękny wygląd Alanis w trakcie. Widzę go na żywo dopiero po raz drugi i bardzo się cieszę, że Boska włączyła ten jakże poruszający utwór do repertuaru koncertowego. Wcale nie musiało tak być; są przecież lepsze, bardziej znane i udane. Jest całe mnóstwo takich.
Generalnie wykonanie jest ciut lepsze niż to sprzed dwóch dni. Alanis skoncentrowana, widać, że bardzo się stara i próbuje wzbudzić na nowo wybrzmiałe i zapomniane emocje.
Moja teoria, jakoby podczas „stojących” utworów zwracała się częściej na lewo (moje prawo), właśnie tam, gdzie zawsze można mnie znaleźć, cokolwiek podupadła. Z gitarą wspartą na prawym biodrze zwraca się na prawo. Może dlatego, że tak łatwiej, może nie chce na mnie patrzeć, może jest inna przyczyna, której nie znam. Jednak od czasu do czasu odwraca się w lewo; korzysta wtedy z monitora z wyświetlającym się tekstem. Co jakiś czas na niego zerka, widzę to wyraźnie. Odnoszę wrażenie, że patrzy wtedy na mnie, dlatego mam się na baczności. Cóż, mało prawdopodobne, chociaż.... ,stoję na „linii ognia”, jestem więc w polu widzenia Alanis, czy tego chce czy nie. Jednakże żadnego ze spojrzeń w moim kierunku, jako stuprocentowo celnego i tylko mnie przynależnego nie mogę potwierdzić.
Na koniec Alanis przedstawia drugiego z gitarzystów, wychudzony człowieczek z tatuażami błyskawicznie zgarnia statyw, a zespół rozpoczyna wstęp do...

Forgiven

Kolejny utwór z jakże genialnego debiutu, którego nabyłem niebawem po ukazaniu się i łykałem zazwyczaj w całości. W całości dlatego, że miałem go na kasecie i trudno było cokolwiek pominąć. Gdyby nawet było inaczej, nie opuszczałbym; tam nie sposób czegokolwiek pominąć. No, może z wyjątkiem „Wake up”, który znajduje się na końcu. Przypadek, czy celowy zabieg? Alanis bardzo ułatwiła mi życie – gdy się zaczynał, przewijałem i słuchałem od początku. Ważne było, aby robić to w miarę rzadko; w ciemności z trudnością odnajdywałem właściwe klawisze.
Siedziałem w kucki na podłodze, słuchałem i marzyłem. O wielu różnych rzeczach. Chyba najczęściej podczas „Forgiven”, który sam w sobie jest bardzo przestrzenny, monumentalny (zwłaszcza w wersji studyjnej), jest tu wiele miejsca, które można, a nawet trzeba wypełnić. Marzeniami. Wyobrażałem sobie, między innymi, że jestem na Jej koncercie, że podziwiam ten piękny głos na żywo...
Były to czasy, gdy dostęp do internetu był utrudniony (ja nie miałem), nie było youtube, niewiele z tego co mamy obecnie było wtedy. A jeśli nawet (już) było, to w rachitycznej formie, nie przypominającej współczesną. Alanis dopiero ruszała na podbój świata, dostęp do koncertowych nagrań (w formacie audio, nie mówiąc o wideo), był utrudniony – nagrywanie czegokolwiek na koncertach było surowo zabronione i bezwzględnie egzekwowane. Czego wielokrotnie byłem świadkiem, już w czasach nieco późniejszych.
Na dobrą sprawę nie wiedziałem jak taki koncert wygląda, czego można się spodziewać. Nie miałem także szczególnie sprecyzowanych wyobrażeń.
Gdyby wtedy zjawił się ktoś i powiedział, że zobaczę Ją piętnaście razy.... wyśmiałbym.
Gdyby powiedział, że po piętnastu pysznych i bardzo sycących daniach ciągle będę głodny.... uwierzyłbym.
Alanis pojawia się w świetle reflektorów (których użycie dopiero teraz, gdy zapadł zmrok, ma sens) i śpiewa, a ja uważnie ją obserwuję. Chodzi po scenie, ale wolno i rozważnie, skupiając się bardziej na rozbudowanych frazach. Zatrzymuje się, od czasu do czasu – wtedy, gdy musi dać z siebie więcej niż zwykle. Śpiewa bardzo dobrze. Tu nic się nie zmieniło, od czasów prehistorii. Cudownie było zobaczyć „Forgiven” na żywo, po raz kolejny. Może ostatni?
Chwila przerwy, podczas której, w ciemnościach następuje nieznacznie przemeblowanie sceny. Od charakterystycznego motywu rozpoczyna się..

Hands Clean

Póki co Alanis realizuje dokładnie taki sam program jak w Berlinie. Można się było tego spodziewać; przecież nigdy nie zmienia setlisty z dnia na dzień. Nie narzekam, ale... trochę żal. Gdyby było inaczej, mógłbym zobaczyć tych utworów znacznie więcej. W tym mój ulubiony.
Alanis stoi przy mikrofonie, śpiewa, podryguje i drepcze, a my wraz z nią. Śpiewamy i podrygujemy. To jeden z prawdziwych przebojów nowej ery, według mnie bardzo udany. Lubię go i nie będę tego ukrywał.
Malutka wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego; w refrenach, nie tak już gęstych, udaje że gra na gitarze. W pewnym momencie wyciąga prawą rękę, nie odwracając się pokazuje gdzieś za siebie, następnie kieruje palec wskazujący w dół. Zupełnie jak cezar, który nakazywał kogoś dobić. Podobny gest powtarza raz jeszcze, z tą różnicą, że tym razem kieruje palce ku górze. Czyżby się rozmyśliła?
Patrzy gdzieś w niebo, zdaje się nie zauważać nikogo. Mnie nie zauważa. Czy po tak obiecującym przywitaniu nie miało być inaczej? Miało; może byłoby inaczej, gdybyśmy się spotkali w bardziej sprzyjających warunkach. Gdyby scena nie była tak cholernie wysoka.
Alanis, w kompletnych ciemnościach jakie zapadły po zakończeniu utworu, pije wodę. Zespół intonuje drugą część...

I Remain

Która od pierwszej różni się tylko obecnością malutkiej na scenie. Stoi przy mikrofonie i śpiewa, a na mnie programowo nie zwraca uwagi. Pięknie tak wygląda, gdy śpiewa, skoncentrowana.... Jedna zwrotka trwa krótko i właściwie o tej części koncertu można by powiedzieć tylko tyle, że się odbyła, gdyby nie pewna, bardzo istotna rzecz. Chłopak, który puszczał bańki przed koncertem, nagle przypomniał sobie, że ma odpowiedni sprzęt. I użył go, właśnie teraz. W najbardziej odpowiednim momencie.
Puścił serię, potem jeszcze jedną. I jeszcze. większość drżących baniek umarła bezgłośnie tuż po narodzeniu, ale były i takie, które żyły nadspodziewanie długo, wbrew wszelkiej logice. Wiatr był korzystny i pchał je w kierunku sceny. Po chwili tańczyły wokół Alanis, niektóre wielkie jak pięść. W półmroku, rozpraszanym przez jedyny punktowy reflektor.
Zaliczyłem tych koncertów już kilka (naście); każdy miał chwile niezapomniane i cudowne, które pamiętało się długo. Jednakże momentów tak magicznych i bajkowych było... czy był aż taki? Był – gdy podczas koncertu w Centrum kongresowym w Hamburgu na ścianie ukazał się wielki cień Alanis, a wszyscy fani patrzyli na to z zapartym tchem. Tylko ten jeden moment był piękniejszy od tego, co wydarzyło się tutaj. Właśnie dla takich chwil warto żyć.... i podróżować na koniec świata, aby ich doświadczyć.
Malutka oczywiście nie spodziewała się tej akcji, śpiewała w najlepsze, aż w pewnej chwili zorientowała się, że coś jest nie tak. Wtedy zerknęła w bok, na niespodziewanych intruzów... mina Alanis – bezcenna!!
Potem kłania się nisko i dostaje gitarę; nieliczne bańki jeszcze tańczą. Rozpoczyna się...

Citizen Of The Planet

Czyli kawałek, którego nie cierpię i nie będę tego ukrywał. Jest przeciętny i bezbarwny; doskonale sprawdza się w roli wypełniacza, gdy nie starcza świetnych kompozycji. Na płytę, ale na koncert można było wybrać coś lepszego, zwłaszcza, że świetnych kawałków przecież nie brakuję. Zapewne Alanis kierowała się zasadą, że z każdej płyty trzeba coś wybrać. Gdyby zrobiła odstępstwo, nikt nie miałby do Niej pretensji.
Śpiewa – zwrotki cicho, za to wydziera się w refrenach. Stoimy i patrzymy; nikt nie reaguje specjalnie żywiołowo. Nie ma do czego..
Dźwięk... może słów kilka o tym jak słychać, bowiem o tym jak widać mówiłem kilka razy. Słychać jak zwykle, gdy się stoi w takim miejscu jak ja. Mało selektywnie – wszystko zlewa się w bezkształtną masę, w której na pierwszy plan wybija się perkusja i bas.
Gdy Cedric, na początku utworu uderza palcami w struny, widzę to (akurat stoi na wprost mnie, całkiem blisko), słyszę i czuję. Czuję to bardzo dobrze, albowiem dźwięk jest potężny. Uderza z taką mocą, jakby ktoś otwartą dłonią klepał mnie w pierś, czuję pulsowanie basu, czuję, jak drży blacha na której stoję (człowiek w pierwszym rzędzie stoi na metalowej podstawie barierki, która służy głównie temu, aby barierki, pod naciskiem tłumu, nie przewróciły się do przodu. Czasami, gdy osoba w pierwszym rzędzie jest nikłej postury, na blasze może zmieścić się druga. Ale to nieczęsty przypadek). Podobny efekt pamiętam z wielu koncertów, z zwłaszcza z pierwszego, w Dreźnie. Tam po koncercie, przez kilka dni miałem problemy ze słuchem – teraz nie. Widocznie byłem nieprzyzwyczajony.
Alanis śpiewa, stoi na rozstawionych nogach i kołysze biodrami. Na mnie nie zwraca uwagi, do czego zdążyłem przywyknąć; na koniec rzuca się w wir dzikiego tańca. Macha włosami, udając że gra, wreszcie klęka na scenie. Potem obdarza nas pięknym uśmiechem zażenowania, jakby żałowała tego, że dała się ponieść emocjom, że w Jej wieku już nie wypada. Był to wyjątkowo szczery, naturalny i niewymuszony uśmiech. Jaki się nieczęsto u Boskiej spotyka, zwłaszcza na koncertach, wyreżyserowanych w każdym calu.
Już po chwili przerwy, do riffu, który śnił mi się tysiąc razy, zaczyna się..

Ironic

Zrywa się jak najbardziej zasłużona owacja. Przecież to największy przebój Malutkiej – przynajmniej tak uważa połowa fanów. Druga natomiast połowa wskazuje na „Thank You”. Należę do pierwszej połowy.
Tradycyjnie już Alanis pozwala nam dużo śpiewać; przez większą część trwania utworu wędruje wzdłuż sceny z mikrofonem skierowanym w naszym kierunku. Zupełnie niepotrzebnie – doskonale wiemy co mamy robić. To święty czas każdego fana; niektórzy długo na to czekali.. może całe życie... Chwila jest cudowna. Życzę każdemu, kto jest fanem Alanis aby chociaż raz mógł zaśpiewać to podczas koncertu, pod czujnym okiem autorki tegoż. Każdemu, kto lubi ją bardzo oraz tym, którzy lubią ją choć trochę.
Gdy Alanis śpiewa o tym jakiż to pech spotkać faceta swojego życia i jego śliczną żonę – tuż po, programowo zmienia tekst serwując nam fragment o mężu. Wywołuje to szyderczy śmiech co niektórych, a ja nie wiem dlaczego. Przecież robi tak od lat. Może to ktoś, kto przybył na koncert po raz pierwszy i o tym nie wiedział? Nie; gdyby tak było, „Ironic” nie znałby wcale, więc nie mógłby wiedzieć, że tekst jest zmieniony.
A może samo skojarzenie, że „facet z facetem”, wywołało ową wesołość?
Cóż, rzekłbym, że było to świetne wykonanie, ale nie było. Widywałem lepsze, zwłaszcza w halach, gdzie zamknięte pomieszczenie wyzwalało dodatkową energię i sprawiało, że na ten moment wszyscy byliśmy jednością. Na pewno byłoby inaczej, gdyby scena była niższa. Na pewno.
Na pewno byłoby inaczej, gdyby ów wielki przebój artystka zaserwowała na koniec. Tego, że od pewnego już czasu wykonywany jest w środku koncertu i traktowany przez to jak jeden z wielu, nie mogę Jej darować.
„Ironic” kończy się, Alanis w ciemnościach pije wodę, po czym zespół intonuje pierwsze dźwięki..

Havoc

Jak wiadomo każdemu, obecna trasa promuje świeżo wydaną, nową płytę. Przed premierą poznałem kilka utworów, ale tylko kilka. Właściwie to dwa. Cóż, płytę trzeba było nabyć i zapoznać się z premierowym materiałem. Żeby wiedzieć o co chodzi, żeby nie być zielonym oraz dla zasady. Posiadania wszystkiego, na co padł choćby Boski cień. Nie paliłem się do tego, zniechęcony tym, co usłyszałem przed premierą. Utwory co najwyżej przeciętne, a jeśli to one, jako promujące nową płytę, są najlepsze, mogło być tylko gorzej. Nie pomyliłem się, niestety.
Płyta, poza „Woman Down” i „Guardian”, które już znałem, okazała się nijaka, bezbarwna, monotonna i nudna. Musiałem się zmuszać aby przesłuchać do końca – wydarzenie nie mające precedensu w dotychczasowej alanisowej karierze! Ale taka jest prawda, niestety.
Utworom brakuje powiewu świeżości, brak tu czegoś nowego, zaskakującego może. Nowym pomysłów i prawdziwie natchnionych kompozycji, którymi nas czarowała, zwłaszcza na dwóch pierwszych albumach. Z taką łatwością, od niechcenia. A teraz? Jakby uszło z Niej powietrze. Serwuje nam odgrzewane kotlety i zjada własny ogon.
Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, byłem szczęśliwy, że mam to już za sobą. Płytę odłożyłem i więcej do niej nie wracałem.
Chociaż... W trakcie słuchania spodobał mi się jeden z utworów, którego nie znałem. Do tego stopnia, że słuchałem go trzy lub cztery razy. Pod rząd.
Havoc. Wykonywany właśnie przez Alanis.
Muzycznie przypomina (zwłaszcza początek) do złudzenia taki dawno już zapomniany kawałek co się „This Grudge” nazywa. Widziałem go na żywo, zdaje się że w Hannoverze. Sto lat temu. Mnie się podobało, wam nie.
Urzekają mnie ballady, zwłaszcza w wykonaniu Alanis. Nawet teraz, gdy jestem już starym, stetryczałym dziadem. Lubię takie klimaty, i już.
Stoi przy mikrofonie, na rozstawionych nogach, z prawą stopą zostawioną lekko z tyłu i śpiewa. Tak po prostu. Z delikatnym akompaniamentem klawiszy, który tutaj bardzo pasuje. Śpiewa pięknie, z wyczuciem i sporym zaangażowaniem.
Kiedyś, przy okazji koncertu jakiejś gwiazdy (nie Alanis), ktoś napisał, że właściwie na koncercie nie trzeba być. Są przecież nagrania, gdzie doskonale widać i słuchać, lepiej niż na żywo. Są zbliżenia, różne ujęcia. Po co jechać na koncert – nie opłaci się. Nieprawda.
Koncert ma to do siebie, że rozgrywany jest na żywo i przez to nieprzewidywalny. Ma swoją dramaturgię; nie sposób powiedzieć co się wydarzy. Obcowania z artystą czy muzykami nie da się zastąpić najlepszym nawet nagraniem, które jest wszak tylko odtworzeniem tego, co było kiedyś. To co się dzieje naprawdę jest nie do przecenienia, nawet z miejsc pozornie kiepskich. Jedyną przewagą nagrania nad koncertem jest to, że po wyłączeniu płyty nie trzeba wracać do domu. Przemierzać setek, a nawet tysięcy kilometrów. Czasami warto.
Alanis śpiewa, natomiast co niektórzy śmieją się, rozmawiają. Ja rozmawiać nie mam z kim, więc chłonę każde słowo, każdy gest, cieszę się chwilą, która nie będzie trwać wiecznie. Magia, w czystej postaci, której nie można zakłócić. Nie śmiałbym.
Po zakończeniu zbiera całkiem pokaźną porcję oklasków. Krótka przerwa, Alanis dostaje akustyczną gitarę, a zespół intonuje...

Head Over Feet

Który to, dla odmiany, uwielbiam. Utwór jest tak nośmy, ma tak niesamowity potencjał, że doprawdy trzeba by bardzo się postarać, żeby go spieprzyć. Spieprzony nie został, chociaż widywałem wykonania lepsze. Malutka śpiewa na luzie, z szerokim (w Jej wykonaniu – baaardzo szerokim) uśmiechem, w wolnych chwilach brzdąka na gitarze. Odwraca się w moim kierunku... i patrzy na mnie. Uśmiecha się, ale tego nie kupuję, uśmiecha się bowiem cały czas. Cóż... myślałem, że się nie doczekam.
Gra na harmonijce; gdy zespół robi przejście, Ona wciąż gra. Spóźniła się, o sekundę. Taki malutki błąd, który świadczy o tym, że wszystko rozgrywa się na żywo. Następnie „odkłada” harmonijkę... umieszcza ją w uchwycie statywu. Widziałem to ze sto razy, ale do tej pory nie wyczaiłem jak się to odbywa, tak dokładnie.
I nagle TO się stało. Od pewnego już czasu, Alanis ma w zwyczaju pozwalać nam na dośpiewanie pewnego fragmentu (I’m aware now). Gdy zbliża się stosowny moment, wyciąga mikrofon ze statywu, odwraca się w moją stronę (stała odwrócona w kierunku przeciwnym) i zwraca się... DO MNIE!! Nie w moim kierunku, tylko wyciąga mikrofon właśnie do mnie. To jasne jak słońce. Z szerokim uśmiechem, ale ma przy tym dziwny wyraz twarzy... jakby chciała powiedzieć.. „masz, żebyś nie mówił, że cię zaniedbuję”. Cóż, ochoczo dośpiewałem co potrzeba.
Zaskoczyła mnie, zupełnie się tego nie spodziewałem, bowiem nic nie wskazywało na taki obrót sprawy. Natomiast Ona miała tę akcję zaplanowaną i przygotowaną. Wtedy, gdy odwróciła się w moim kierunku kilka chwil wcześniej, musiała podjąć taką decyzję. Że sprawi mi nieoczekiwany prezent. Zasłużony.
Nie powiem – miłe to było jak cholera! Znowu urosłem, poczułem się najważniejszy na świecie. Jak król jakiś.
Po chwili przerwy, w całkowitych ciemnościach jakie zapadły, rozpoczyna się...

Version Of Violence

Jak dla mnie zdecydowanie najgorsza piosenka w całym zestawie koncertowym. Właściwie mogę powiedzieć tylko tyle, że się odbyła. Jest to słaba kompozycja i niewiele można z niej wycisnąć.
Pod sceną siedzi jeden ze znudzonych ochroniarzy – ten sam, który pilnował nas od początku, gdy jeszcze przez długi czas staliśmy we trójkę. Sączy kawę, w ogóle nie zainteresowany koncertem. Mógłbym powiedzieć, że dla mnie to niewyobrażalna rzecz, i powiem, ale... mogę go zrozumieć. Jest w pracy i niekoniecznie musi być fanem Malutkiej (co samo przez się nie mieści się w głowie), co innego my. Gdyby mnie dano, powiedzmy, na koncert Coldplay (wybór artysty przypadkowy – chodzi raczej o to, że nie jestem z nim w żaden sposób związany, emocjonalnie) robiłbym dokładnie to samo. Nudziłbym się śmiertelnie, co jakiś czas dyskretnie spoglądając na zegarek.
Czas. Czas biegnie w zatrważający i niezauważalny sposób. Gdy odtwarzamy koncert nagrany, czas płynie znacznie wolniej. Niesamowite, prawda?
Znowu, po krótkiej przerwie i w zupełnych ciemnościach, rozpoczyna się trzecia część...

I Remain

Na szczęście ostatnia. Przez kilkanaście sekund patrzę na scenę i Alanis przez obiektyw sprzętu, którym nagrywa jeden z fanów stojących tuż obok mnie. Nagrywa każdy, czym tylko może. Dziesiątki migotliwych ekranów, podświetlonych na niebiesko. Może nawet setki.
Czemu nie nagrywam ja? Nie, nie chodzi o to, iż żadnego sprzętu nie mam. Mógłbym kupić, zabrać i robić to, co wszyscy inni. Przy obecnej technice i miejscu jakie zazwyczaj okupuję, miałbym nagranie dobre, a nawet bardzo dobre. Czemu więc tego nie robię?
Nie potrafiłbym. Nie potrafiłbym wyciągnąć obiektywu w Jej kierunku, kiedy na mnie patrzy. Lub gdy patrzy potencjalnie (może spojrzeć na mnie w każdej chwili – prawda?). Wiem, że gdyby przyłapała mnie wtedy na nagrywaniu, byłaby zwiedziona. Czuję, że tak by było. Mam z Nią niezwykłą relację, wprost nie do uwierzenia (gdyby ktoś mi o tym powiedział, nie uwierzyłbym. Jeśli więc nie uwierzycie, nie będę miał pretensji) i nie chcę tego popsuć. Wiem, że wtedy by się popsuło.
Nawet najlepsze nagranie nie zastąpi przeżywania koncertu na żywo. Czasami oglądając nagrania ze znanych mi wydarzeń byłem zdumiony, nie oddawały bowiem nawet ułamka emocji które im towarzyszyły, lub przedstawiały owe wydarzenia w innej, wypaczonej lub fałszywej formie. Tego, co zostanie w sercu nic nie zastąpi.
Po chwili dziewczyny podnoszą wrzawę, ponieważ od błyskawicznie rozpoznawalnego i jedynego w swoim rodzaju wstępie zaczyna się...

You Oughta Know

Wykonanie dobre, ale to jeden z tych numerów, które wykonane jakkolwiek będą dobre. Widywałem lepsze, ale wszystko już kiedyś było – lepsze. Dziewczyny szaleją, chóralnie odśpiewują refreny, a ja się nudzę. Ten utwór nigdy nie wywoływał u mnie szczególnego sentymentu, głównie ze względu na treść, chociaż szanuję go i podziwiam, bowiem kompozycja jest genialna, pod każdym względem. Takich kawałków już dawno nie ma i nigdy nie będzie. Gdzie te czasy, które już minęły, no gdzie..?
Utwór jest z rodzaju chodzonych, Alanis zamknięta w swoim świecie do którego nikt nie ma dostępu. Na spojrzenia w moim kierunku nie ma co liczyć. Czekam cierpliwie na to, co się wydarzy. Nie wydarzyło się nic szczególnego, czego bym wcześniej nie widział i nie doświadczył.
Tekst mnie nie rusza, ale nie dlatego, że nie mam doświadczeń tego rodzaju. Mam, i to całe mnóstwo. W zasadzie mam same takie. I czegoś tu nie rozumiem.
„Cieszę się twoim szczęściem, życzę wszystkiego najlepszego, wam obojga”. Że jak?! Żyj długo, oby jak najdłużej. W bólu i cierpieniu. Za to co mi zrobiłaś.
Jeśli Alanis napisała to szczerze... zaiste, jest wielka. Czapki z głów.
Gdy rozpoczyna się

Numb

. Z monotonnymi, nużącymi zwrotkami i krzykliwym refrenem. Przypomina do złudzenia „Version of Violence i parę jeszcze innych utworów, tych nowszych. Wiem, że to ostatni utwór tego koncertu. Do tej pory wszystko przebiegało tak jak w Berlinie i nic nie wskazuje, żeby tym razem było inaczej. Nie, nie tak samo. Alanis na mnie patrzyła; generalnie potraktowała mnie nie najgorzej. Lepiej niż się spodziewałem. I na tym koniec.
Teraz nie będzie na mnie patrzeć. Albo stoi przy mikrofonie oświetlona reflektorem, wpatrzona w dal, albo wariuje z gitarą, w zupełnych prawie ciemnościach. W końcu odkłada gitarę, kładzie ją na scenie, ostrożnie. Macha do nas i zbiega za kulisy. W podskokach.
Zespół gra jeszcze, przez pewien czas, ale to już nie to samo. Nie ma Alanis, nie ma napięcia, niepewności, ekscytacji. Magia uleciała. Nie przybyłem tutaj aby przyglądać się wątpliwym popisom muzyków z półki niżej niż ta najwyższa. Generalnie popisów instrumentalnych nie lubię, a jeśli nawet to w małych dawkach, co jakiś czas, siedząc w wygodnym fotelu.
Muzycy kończą grać i znikają za kulisami. Wiadomo, że będzie bis. Czekamy na niego przejawiając umiarkowaną niecierpliwość. Nie to co dawniej. Dawniej... bywało zupełnie inaczej.
Przerwa nie trwa zbyt długo, dwie, może trzy minuty. Pojawia się zespół a w ślad za nim gwiazda wieczoru. Jeszcze nie wiem, że za chwilę będę świadkiem absolutnie unikalnego wydarzenia.
Alanis nam dziękuje, mówi, że jesteśmy cudowni... Wiadomo, kurtuazja. Zwłaszcza, że wcale nie byliśmy tacy.
Byłem pewien, że teraz zaczną grać. Zawsze tak jest, więc czemu miałoby być inaczej. Tymczasem Alanis mówi nadal! W miejscu w którym stoję słychać kiepsko, mało selektywnie, a zwłaszcza wokale. Poza tym Alanis śpiewająca i Alanis mówiąca to jakby dwie różne istoty. Śpiewa, wiadomo, cudownie, ale rozmówcą jest fatalnym. Mówi niskim głosem, niedbale, nieczysto, dzieli wypowiedź na frazy tak jak jej się podoba, momentami wyrzuca słowa z szybkością karabinu maszynowego.... i śmieje się ochryple.
Z tego co powiedziała usłyszałem piąte przez dziesiąte. Nie byłem przygotowany ani odpowiednio skoncentrowany, a wypowiedź Alanis trwała raptem kilka, może kilkanaście sekund. Powiedziała z pięć, może sześć zdań, niezbyt długich.
Jeszcze nie dotarło do mnie, że byłem świadkiem niezwykłego wydarzenia. Alanis poza zdawkowymi i głupawymi, jednozdaniowymi i wyreżyserowanymi zwrotami nigdy nie pozwala sobie na wypowiedzi dłuższe. Jeśli już, to niezwykle rzadko – osobiście znam jeden tylko przypadek. Na koncercie na rzecz wolnego Tybetu, sprzed wielu lat.
Tym razem było inaczej. Echhhh.. gdybym wiedział wcześniej.... Niestety, powiedziała co wiedziała i na tym koniec. Nie można powtórzyć, przewinąć. Urok koncertów na żywo jest taki, że nic nie dzieje się dwa razy. Kto zaspał, przegapił, nie dostanie drugiej szansy. Na poprawkę.
Gdybym jednak nie zrozumiał z tego nic, nie wspominałbym o tym wcale. Alanis wspomniała jak to jej rodzina przeniosła się z Węgier do Kanady w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym (na pewno), zabierając ze sobą własną tożsamość (chyba). Powiedziała coś jeszcze o Niemczech, ale słowa skutecznie zagłuszyły piszczące dziewczyny. Wreszcie na koniec powiedziała, tym razem tak wyraźnie, że nie miałem wątpliwości co do sensu czy treści.

BEZ WAS NIE ISTNIEJĘ

Uśmiechając się przy tym tak skromnie i nieśmiało, iż byłem skłonny uwierzyć, że płynie to prosto z głębi malutkiego serca. Po czym bije nam brawo, muzycy biją brawo Jej, a my bijemy brawo im wszystkim.
A potem był pierwszy bis. I to nie byle jaki, bowiem....

21 Things I Want In A Lover

Więc nie darmo grali to na próbie, w Berlinie. Utwór z płyty „Under rug swept”, ostatniej chyba, która tworzyła wartość dodaną, była krokiem naprzód. Generalnie nawet na tle klasycznych utworów z najlepszych płyt wypada co najmniej dobrze. Natomiast mnie, osobiście, bardzo się podoba. Ma mocny, rockowy puls – w sam raz do skakania i ogólnej zabawy. Dziwnym trafem niewielu jest takich, którzy wykazują ochotę do jakichkolwiek harców. Generalnie z biegiem lat coraz mniej jest takich. Może na początku było inaczej, ale gdy karierę zaczynałem ja, gdy gwiazda Alanis nieco osłabła, również szału nie było. Ciekawe.... jak byłoby w Polsce? Wstyd czy powód do dumy? Nigdy się nie dowiemy.
Utwór, jak wiadomo, jest bardzo energetyczny. Alanis ma ograniczone ruchy, ponieważ przyklejona jest do mikrofonu. Musi też uważać na to, co gra. Dopiero na koniec rzuca się w wir tańca. Szybko to minęło. Za szybko.
Ja, zamiast się bawić i zapomnieć o wszystkim, pamiętam o jednej rzeczy. Niewielkiej, ale bardzo dla mnie istotnej. Setlista. Nie wiadomo, czy koncert za chwilę się nie skończy i tuż po nim rozpocznie się walka. Upokorzony porażką jakiej doznałem w Berlinie, postanowiłem wspiąć się na wyżyny umiejętności i walczyć do upadłego. Bez żadnej taryfy ulgowej. Gdyby ten niewielki zadrukowany kawałek papieru dostał mój najlepszy przyjaciel, to mu zabiorę. Wyrwę z dłoni; z gardła, jeśli będzie trzeba. Pomiętą i podartą.
Jest tylko jeden problem, który czyni ową rzecz niewykonalną. Nie mam przyjaciół.
Koncert się nie skończył; Alanis pije, opróżniła prawie całą butelkę. Nie wiem, czy tylko jedną. Od delikatnych dźwięków pianina rozpoczyna się...

Uninvited

Alanis odwrócona w prawo, czyli w kierunku przeciwnym niż mój. Ale na cud nie liczyłem, nie tym razem. W niemal zupełnych ciemnościach nie może mnie zauważyć. Albo nie chce.
Śpiewa poprawnie; w sposobie zachowania, w ruchach widać, że jest zmęczona. Po całym koncercie ma prawo być. Może jeszcze odczuwa skutki niedawnej choroby?
Choroby? Żadnej choroby nie widać. Głos ma czysty i donośny. W przerwach między zwrotkami rzuca włosami. Biega po scenie i rzuca włosami. Ma czym.
Ktoś napisał – „To już nie to co kiedyś. Żenada”. Oczywiście, że nie to. Zespół (w zupełnie innym składzie) nie gra z taką dynamiką jak kiedyś, Alanis nie śpiewa tak drapieżnie i agresywnie jak kiedyś. Ale widowisko z pewnością nie było żenujące. Cieszmy się tym co mamy. Cieszmy się, że w ogóle koncertuje. Przecież nie musi.
Na koniec zbliża się do nas, posyła całusy, macha radośnie i znika za kulisami. W podskokach. Zanim to się stało, zauważyłem, że dwie dziewczyny w pierwszym rzędzie, jakieś dwa metry na prawo ode mnie, te same dziewczyny które czekały i mokły ze mną przed areną, wyciągają ręce, gdy tylko zbliżyła się Alanis. Jedna z nich w dłoni trzyma kopertę.
List do Alanis. Owszem, pomysł dobry. Ale nie w ten sposób, nie podczas koncertu. Ile razy ja się na podobne próby napatrzyłem.... Skończyło się jak zawsze. Alanis nawet tego nie zauważyła, a żaden z ochroniarzy nie pomógł. Nic dziwnego; oni nie mogą robić takich rzeczy. Jedyną szansą byłaby sama Alanis. Gdyby Ona zauważyła i zechciała, gdyby dała znak ochronie... Problem w tym, że ona nie robi takich rzeczy. Nigdy i nigdzie.
To zimne kalkulacje, ale gdy człowiek desperacko łapie się szansy, gdy widzi chociaż cień nadziei.... Wtedy nie myśli o tym, że to niemożliwe. Zawsze może zdarzyć się cud. W najmniej spodziewanym momencie.
Zauważyłem, że jeden z ochroniarzy zrobił uspokajający gest, zupełnie jakby chciał powiedzieć – „spokojnie, bez nerwów, wszystko załatwione”. Może one rozmawiały z nim i faktycznie coś wskórały?
Czy koperta była zaadresowana..?
Zespół gra jeszcze przez chwilę, ale i on znika za kulisami. Szybko i bezkonfliktowo. Bez wylewnych pożegnań i bez rozdawnictwa. Setlist ani czegoś innego. Otwiera się ogromna szansa. Będą moje!!
Nie... coś jest nie tak. Nie zapalają się światła, z głośników nie płynie neutralna muzyka a ekipa techniczna nie rzuca się do wszechogarniającego demontażu. Znaczy się – będzie drugi bis. Pięknie. Jak za starych, dobrych czasów.
I rzeczywiście. Po chwili zjawiają się muzycy, oraz Boska. Kurtuazyjnie mówi jacy to jesteśmy wspaniali i rozpoczyna...

Hand In My Pocket

Tyle tylko, że w spokojnej i leniwej aranżacji, rodem z akustycznej wersji debiutu. Mówiłem, że niektóre utwory są tak dobre iż żadną miarą nie można ich spieprzyć. Cóż, gdyby się bardzo postarać to można. Tak jak to spieprzono. Melancholijna, depresyjna melodia zupełnie nie przystająca do tekstu i to plumkanie klawiszy...
Czy doczekam się jeszcze kiedyś prawdziwie rockowej wersji, jak to dawniej bywało?
Jednakże dla zmęczonej artystki ta mało forsowna wersja jest odpowiednia. Przechadza się po scenie niespiesznym krokiem, z szerokim uśmiechem na ustach i śpiewa. A my śpiewamy wraz z Nią. Chóralnie. I machamy rękami. Kochamy to przecież, prawda.?
Alanis sięga po harmonijkę, którą cały czas trzymała w dłoni, i...
I wtedy TO SIĘ STAŁO.
Zaczyna grać; przechodzi przy tym blisko krawędzi sceny, najbliżej jak to możliwe. Gdy znajduje się dokładnie na wprost mnie.... nie przerywając grania.... zagląda mi w oczy...
Los chciał, że akurat w tym momencie, na kilka sekund „zgubił” ją reflektor... Miało to ogromne znaczenie.
Przy okazji wcześniejszych koncertów mówiłem, że Alanis, na scenie, ma czarne oczy. Dziwiłem się temu niezmiernie dlatego, że Alanis, jak każdy wie, ma oczy brązowe. Właśnie teraz, gdy patrzy na mnie, ma brązowe oczy. A w następnej chwili, gdy oświetlił je reflektor, zrobiły się czarne. Wyjaśniła się zagadka. Odkrycie prawdy zajęło mi piętnaście koncertów. Lepiej późno niż wcale.
Alanis to włosy – wiadomo. Alanis to usta, też wiadomo. Alanis to zęby – żadna tajemnica. Alanis to głos, i to wie każdy. Lecz Alanis to również cudowne oczy. O tym możesz się przekonać dopiero wtedy, gdy na Ciebie patrzy.
Miałem wielkie szczęście, że właśnie wtedy gdy była maksymalnie blisko mnie nie oślepiał Jej reflektor. Duże oczy, jasnobrązowe. Przenikliwe.
Alanis patrzyła na mnie niezliczoną ilość razy. Różne to były spojrzenia, różnej wagi. Wesołe, żartobliwe, często poważne i głębokie, a nawet zatroskane. Alanis troszcząca się o mnie – nieprawdopodobne, co?
Patrzeć a spojrzeć to dwie różne rzeczy. Można patrzeć nie spoglądając lub spoglądać nie zwracając uwagi na to co powierzchowne, czyli nie patrzeć. Spojrzała; zajrzała w głąb mojej duszy. Nie pierwszy raz, jednak tym razem odebrałem to w sposób szczególny. Raz, że się tego w ogóle nie spodziewałem. Zaskoczyła mnie. Okazało się, że spojrzenie brązowych oczu ma zupełnie inną, nową wartość. O wiele lepszą. Można z nich wyczytać znacznie więcej niż z czarnych. Jest takie ciepłe....
Warto było. Ponosić trudy, koszty i wyrzeczenia dla owego spojrzenia, które trwało sekundę lub dwie.
Oszalałem? Być może, ale nie zrozumie tego nikt, kto na swojej drodze nie spotkał kobiety, co do której nie miał wątpliwości, że to Ona - jedyna i właściwa, mająca nad potencjalną konkurencją ogromną przewagę, którą uwielbiał, ubóstwiał, szanował, idealizował i kochał aż do granic przyzwoitości i zdrowego rozsądku, która jednocześnie nigdy nie będzie jego, na jakiejkolwiek płaszczyźnie owej specyficznej formy posiadania i nie może zrobić nic aby to zmienić. Dlatego właśnie to spojrzenie miało tak ogromne znaczenie. Zbieram każdy okruch szczęścia, podnoszę go z pietyzmem chowam za pazuchę.
Odnoszę wrażenie.. ba, jestem pewien, że gdyby dane mi było się z Nią spotkać, tak po prostu, nie musiałbym nic mówić.
Nic byś nie powiedział, niczego nie wykrztusił. Stanąłby ci.
....??!!!
Język. Kołkiem. W gębie.
Wystarczyłoby, żeby na mnie popatrzyła. Zajrzała w głąb duszy, jak przed chwilą. Gdyby owe spojrzenie miało trwać dłużej niż kilka sekund... wydrenowałaby mnie, jak wiśnię z syropu. I wyrzuciła farfocle.

Czy i bez tego nie jestem pusty w środku..?

Niecodzienne spojrzenie trzymało mnie w uścisku jeszcze przez kilka długich chwil, a koncert trwał w najlepsze. Właściwie bez żadnej przerwy rozpoczyna się...

Thank You

Od plumkania na klawiszach, który pasuje tutaj idealnie. Czyli, jak widać, można plumkać z klasą.
W dawnych pięknych czasów podczas „Thank You” Alanis zwykła dziękować wybranym fanom „za zasługi”. Po cichu liczyłem, że powróci do starych dobrych zwyczajów i że owym wybrańcem będę ja. W przeszłości bywałem wybierany po wielokroć i wiem, że to szalenie miłe. Pęka się wtedy z dumy.
Niestety, tym razem było inaczej. Wprawdzie Malutka zwróciła się podczas refrenu w moją stronę (znaczy się w kierunku gdzie ja stałem, bez szczególnego zwracania się do mnie), ale o podziękowaniach za cokolwiek nie było mowy. Zresztą nie było za co….
Nie mam prawa narzekać. Jest wielki przebój, jest Alanis, nawet całkiem blisko, atmosfera jest gorąca... Wiele osób chciałoby się znaleźć na moim miejscu.
Koncert dobiega końca, Alanis zbiega w podskokach za kulisy żeby się już więcej nie pojawić. Muzycy jeszcze grają, rzucają kostkami (do gry – niełatwo taką złapać; mnie ta sztuka udała się dwa razy), po czym następuje to, na co długo czekałem. Rozdawanie setlist. Zajmuje się tym głównie Cedric – każda z nich jest „zaadresowana” - wskazuje osobę na widowni która ma ów cenny przedmiot otrzymać. Oczywiście ja nie zostałem wybrany – dziwnym trafem, za każdym razem wskazywał na dziewczynę... Żadna z setlist nawet nie znalazła się w pobliżu, tak, że nie miałem szans zawalczyć. Byłem rozżalony i wściekły. Gdzie te czasy, kiedy setlistami nie interesował się nikt – po koncercie podszedłem, poprosiłem i dostałem czegom chciał.
Muzycy stają w rzędzie, jeden obok drugiego i kłaniają się nisko. Ładny gest, ale do pełni szczęścia brakuje Jej. Bywały takie koncerty, gdy na zakończenie kłaniała się wraz z zespołem. I, jak w Pradze, była mi brawo.

To ja się zestarzałem, czy Ona. A może jedno i drugie? Oboje, czy każde z osobna?

Zapalono światła, a ekipa techniczna rozpoczęła demontaż sceny. Bardzo szybko i sprawnie. Tłum fanów szybko się rozproszył, ale ja nie odchodzę. Po pierwsze – spieszyć się nie mam gdzie. Po drugie natomiast, liczę, że wydarzy się coś jeszcze. Może setlista, która gdzieś się zawieruszyła, może jakaś pamiątka, która czeka tylko, aby wpaść w moje zachłanne ręce. Ciągle od sceny oddzielają nas barierki, a przejścia w fosie pilnują ochroniarze. Podobnie myślących jest więcej, co najmniej kilka osób. Zwłaszcza tych, którzy nie stali tuż przy barierkach i teraz mają okazję... poczuć jak to jest. I coś upolować, przy okazji. Wiem, że nie należy ich lekceważyć. To, że mam większe doświadczenie, może nie wystarczyć. Liczy się jeszcze najzwyklejszy łut szczęścia.
Gdy z czasem okazywało się, że nic cennego się nie ostało, tłum rzedniał z każdą chwilą. Znalazła się jedna, zaginiona kostka. Jakaś para o nią poprosiła; już cieszyli się z małego sukcesu, ale ochroniarz, nieświadomie lub złośliwie, dał ją komuś innemu. „Byliśmy pierwsi” – powiedział chłopak, ale protesty na nic się zdały. Nie dawali za wygraną i tym razem poprosili o kartkę z „planem dnia”, która wciąż wisiała, przyklejona. Po chwili oddalili się ze zdobyczą.
Uznałem, że to nie jest zły pomysł i czym prędzej, aby mnie ktoś nie ubiegł, poprosiłem o drugą, tę, która wisiała na wprost mnie. „znajomego” ochroniarza; tego, który stał i mókł z nami.
Nie, nie cieszyłem się wcale. To nagroda pocieszenia, skoro głównym celem była setlista. Z obiektywnego, pamiątkowo-numizmatycznego punktu widzenia, ta karta ma większą wartość niż setlista. Chociażby dlatego, iż setlist było.... pięć, może sześć, a takich kartek tylko dwie. Generalnie rzecz biorąc żadna z tego typu pamiątek nie jest źródłem komercyjnego obrotu, z racji tego, że łatwo można ją podrobić. O tym, że jest autentyczna wiem tylko ja oraz ci, którzy zdobyli resztę.
W chwili, gdy jedyną osobą tkwiącą wciąż przy barierkach byłem ja, uznałem, że to koniec. Rozejrzałem się wokół. Koncertowa niecka zasłana była śmieciami, których główną część stanowiły plastykowe kubki po napojach i tekturowe tacki. Zawsze tak jest, po każdym koncercie, w porządnej, kulturalnej i cywilizowanej części Europy. Ponoć tej lepszej.
W niecce znajdowało się wciąż kilkanaście, może kilkadziesiąt osób. Zmierzali w różnych kierunkach, często bez celu. Moją uwagę zwrócił jeden z fanów – wysoki chłopak, o czarnych włosach i ciemnej karnacji. Mógł mieć jakieś... dwadzieścia sześć, siedem lat. Miał ze sobą sporych rozmiarów karton, na którym napisał (co zauważyłem po jakimś czasie) „Alanis, you’re ... (tu było słowo, którego nie pamiętam – nie pamiętałem go już kilka chwil po tym jak odwróciłem wzrok od napisu – niestety jest ono kluczowe dla całej sentencji)..... on this way”. Chłopak biegał wśród przerzedzonego tłumu wznosząc różne, dziwne okrzyki. Coś w stylu – „thank you, arena”. Zachowywał się.. może nie jak wariat, ale pozytywnie zakręcony. Nikt, z wyjątkiem mnie, nie zwracał uwagi na te popisy. Nie wspominałbym w ogóle o tym epizodzie, gdyby nie pewien fakt. Z przeszłości.
W pewnej chwili, gdy chłopak znalazł się tuż obok mnie, pochylił się i zaczął grać, na harmonijce. Wstęp do „All I Really Want”. Grał świetnie, lepiej nawet niż Ona. I już wiedziałem kim jest.
Przypomniało mi się to, co mówił Andrzej, przy okazji koncertu Alanis w wiedeńskiej hali Gasometer (znajdującej się zresztą całkiem niedaleko), sprzed kilku lat. O pewnym fanie z Chorwacji, który zakłócał koncert i uprzykrzał się innym fanom grając na harmonijce, w najmniej do tego odpowiednich momentach. To musiał być on. Być może i teraz zachowywał się podobnie, ale jeśli nawet, to nie było go w pobliżu sceny. Niemniej jednak kilka razy, gdy zbliżył się do mnie, miałem zamiar porozmawiać z nim. Powiedzieć, że go znam, ze o nim słyszałem, nawiązać do wydarzeń sprzed kilku lat. Nie zrobiłem tego. Miałem inne, ważniejsze sprawy na głowie.
Byłem potwornie głodny; ranna pizza była tylko miłym wspomnieniem, a jedzenie było tuż obok. Na koronie niecki znajdowały się „stragany” z żywnością, wciąż czynne. I oblężone przez fanów. Musiałem coś zjeść, czeka mnie trwająca kilkanaście godzin droga powrotna, podczas której nie będę w stanie zdobyć pożywienia. Można było ruszyć w miasto, w stronę centrum, w poszukiwaniu żywności – mam nawet wystarczająco dużo czasu i żadnej pewności co do niepewnego wyniku. Co, jeśli w środku nocy nie znajdę działającej knajpy? Stracę tylko resztkę sił, która mi pozostała. Ustawiłem się w kolejce po hamburgera. To moja jedyna szansa.
Gdy przyszła moja kolej... „Nie mamy już hamburgerów” oznajmił sprzedawca. „Mamy natomiast... (tu powiedział coś, chyba po niemiecku, lub po angielsku z tak silnym niemieckim akcentem, że wyszło na to samo)...”. Nie zrozumiałem, ale na propozycję ochoczo przystałem. Facet wziął kiełbasę, taką, jaka powinna znaleźć się w hamburgerze, pokroił ją, ukroił grubą pajdę chleba po czym umieścił to na tekturowej tacce, którą udekorował także pacynką musztardy. Aha, wiec chodziło o to, że bułek zabrakło. Porwałem swój łup i pożerałem go łapczywie na osobności, zachowując przy tym, jak na te okoliczności, zadziwiająco dużo ogłady i kultury osobistej. Wciąż kręciło się sporo fanów, trzeba było uważać żeby mnie ktoś nie potrącił i nie zrzucił cennego pożywienia. Z tekturowej tacki. Po chwili problem rozwiązał się sam; schowałem bowiem wszystko w bezpieczne miejsce. Do żołądka.
Nie powiem żebym się najadł, ale zaspokoiłem pierwszy i najważniejszy głód. Istniała szansa, że będę żył. Po jedzeniu przyszedł czas na zaspokojenie pragnienia. Kupiłem colę, w plastykowym kubku, za absurdalną kwotę. Po czym puste opakowanie wyrzuciłem... do kosza na śmieci, wypełnionego ledwie do połowy. Czyli, jak się chce, to można.
Pozostała jeszcze jedna potrzeba do zaspokojenia. Z każdą chwilą bardziej paląca. A do przenośnej toalety ustawiła się kilkuosobowa kolejka. Nie, nie mogę tyle czekać! Przeszedłem ulicę, w niedozwolonym miejscu i zanurkowałem w ciemność, na podwórko jakiejś firmy, w pobliżu hotelu gdzie nie było dla mnie miejsca. Ach, co za ulga!
Wróciłem na miejsce koncertu, które z każdą chwilą coraz bardziej pustoszało. Scena zdemontowana, ciężkie głośniki ładują na wózki, które następnie transportują w poprzek koncertowej niecki, pchają pod górę i wywożą, gdzieś w nieznane. Stoisk z żywnością już nie ma. Z wyjątkiem obsługi technicznej nie ma już prawie nikogo.
Poszedłem ulicą w dół; wtedy okazało się, że na backstegu’u zgromadziło się kilkudziesięciu fanów. Cholera, w ogóle o tym nie pomyślałem! Marnowałem czas patrząc na nie wiadomo co, gdy tymczasem tutaj... mogło się dziać nie wiadomo co, mogłem stracić szansę na.... A mnie nie było!
Zgromadzeni fani stali w kółeczku, jakby rozmawiali. Faktycznie tak musiało być, bowiem wśród nich był ktoś jeszcze. Gdy odwrócił się trochę bokiem, rozpoznałem, że to Jason Orme! W chwili gdy dołączyłem do grupy nikt się nie odzywał, a zachowanie gitarzysty wskazywało, że zbierał się do odejścia.
- Chłopaki, przyjedźcie do Polski – wypaliłem, bez namysłu. Powiedziałem tak dlatego, że Jason nie był sam. Zorientowałem się nie od razu, ponieważ staliśmy w półmroku. Dokładnie na wprost mnie znajdował się mały człowieczek, w okularach. Victor Indrizzo – wiadomo, perkusista. Który nie odezwał się wcale.
- Nie byliśmy w Polsce..? – odparł Jason, Skrupulatnie i flegmatycznie, jakby rozważał kwestię wielkiej wagi.
- Ano nie.
- Ale jutro będziemy grać... w Słowenii?
- Nie. W republice czeskiej.
(na Colour Festival, w Ostravie)
- Aha – rzucił, po czym obaj odeszli. Do autokaru, który stał kilkanaście metrów dalej.
My, fani, zostaliśmy. Mając nadzieję... no właśnie, na co?
- Gdzie jest Alanis? – rzucił ktoś, w kierunku jednego z ochroniarzy. Był to jeden z tych, którzy pilnowali wejścia. Mały blondyn z mnóstwem tatuaży.
- Alanis wsiadła do autokaru i odjechała. Pięć minut po zakończeniu koncertu – rzekł tamten, a ja nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mówi prawdę.
Oczywiście nikt w to nie uwierzył i grupa nie poszła w rozsypkę. Czekaliśmy dalej. I zaczęliśmy rozmawiać. W zasadzie to mówiłem ja, a inni słuchali. Ja również zainicjowałem rozmowę, gdy wyciągnąłem dwa zdjęcia Alanis, wraz z markerem i gdy stwierdziłem, że jestem gotowy. Wiadomo na co.
Opowiadałem o koncercie Alanis w Berlinie, pokazywałem bilety, o innych koncertach na jakich byłem, o słynnym spotkaniu a Nią, twarzą w twarz. Co, z wiadomych względów, spotkało się z żywym zainteresowaniem. Wypytywali mnie o szczegóły, a ja opowiadałem. Z właściwą sobie skromnością.
- Jaka ona jest?
- Niezwykła..
- Ale chodzi o wzrost.
- Hmmm...
- Taka...? Może taka...? – pokazywali, używając jako modelu fanki, która czekała ze mną przed furtką, od początku.
- No.. troszkę wyższa. W ogóle jest wyższa niż się wydaje. Nie taka mała jak na scenie.
- Na scenie? Właśnie na scenie wydaje się wyższa.
Jak widać każdy ma nieco odmienny punkt widzenia.
Zapytałem o kilka rzeczy, między innymi o to, czy kupują coś związanego z Alanis, na ebayu.
- Zdarza się – odpowiedziała malutka fanka, która służyła za wzorzec Alanis – tą torbę kupiłam na ebayu, na ten przykład. Faktycznie – miała torbę „z motylkiem”. Zauważyłem dopiero teraz gdy to powiedziała. Miała także setlistę, co zauważyłem już wcześniej. Chwaliłem się nadal, między innymi tym, że napisałem książkę o Alanis.
Niemądrze...
Czemu..?
- Wydałeś? – zapytała dziewczyna z setlistą. Obiekt mojego pożądania.
- Nie. Jeszcze nie. Nie jestem jeszcze gotowy.
Dlatemu...
Hmmm...
Wreszcie nie było o czym mówić, więc staliśmy milcząc.
- No to skąd jesteś? – zapytał mnie jeden z fanów, który wypytywał mnie o to wcześniej, ze szczegółami. „Po co Ci to, i tak nie będziesz wiedział o czym mówię” – pomyślałem wtedy. Tyle tylko, że tym razem zadał pytanie po polsku! Powiedział wprawdzie wcześniej, że jest z Krakowa, ale nie wziąłem tego za dobrą monetę. Czy obcokrajowiec nie może mieszkać w Krakowie?
- Czemu nie zdradziłeś wcześniej że jesteś Polakiem?
- Chciałem, żeby wszyscy zrozumieli.
Rzeczywiście; teraz gdy rozmawiamy po polsku nikt się do rozmowy nie włącza. A ta mała z setlistą zaczyna mówić.. po chorwacku. Z chłopakiem pozytywnie zakręconym, bowiem grupa Chorwatów tutaj jest. Po których właśnie podstawił się bus. Załadowali się niespiesznie, ale samochód nie odjeżdża. Czeka z zapalonym silnikiem. Oni siedzą w środku, ale drzwi mają otwarte Wszyscy czekamy. Na Alanis.
Tymczasem ja wyciągam wszystko z plecaka. Po kilku godzinach stania w ulewnym deszczu plecak kompletnie przemókł i wszystko w nim jest mokre. Nawet paszport, w bocznej kieszonce. Wyciągam i próbuję suszyć, z marnym skutkiem. Jest przenikliwie zimno.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 19:32, 14 Lip 2013, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:33, 14 Lip 2013 Powrót do góry

Chorwaci puszczają muzykę... Alanis. Najpierw leci „So unsexy”, potem „A man”. Brzmi to świetnie, tak świeżo, naturalnie. Słucham z wielką przyjemnością, zachwycony, oczarowany, zupełnie tak, jakbym odkrył to po raz pierwszy. Tuż po prawdziwym, żywym koncercie. Różnica między tym, teraz, a tym, co zakończyło się przed godziną, jest ogromna! Smutne...
Po kilkunastu minutach Chorwaci dają za wygraną i odjeżdżają. To było wiadomo od początku. Że Alanis jest już daleko stąd. Ale czekaliśmy. Nie dlatego, iż wierzyliśmy, że Ona tak jest i nagle się pojawi (nie było ku temu zupełnie warunków; nie było autokaru, który podjechałby maksymalnie blisko, nie było ludzi, którzy chroniliby ją przed takimi wariatami jak ja – ktokolwiek miał choćby odrobinę rozsądku nie wierzył, że nagle stanie w otwartych drzwiach, wyjdzie na ulicę i się do nas uśmiechnie), ale dlatego, że mieliśmy nadzieję. Na cokolwiek.
- Środek lata i takie zimno – stwierdził tajemniczy Polak, po czym gdzieś sobie poszedł.
Zostało tylko kilka osób. Poszedłem na dworzec autokarowy, który mieścił się tuż obok, na sąsiedniej przecznicy. Odwiedziłem go już dzień wcześniej; wtedy był ruch, gwar, teraz żywego ducha. Wróciłem pod arenę.
Nie było nikogo, ale czekałem nadal. Tylko dlatego, że innej, lepszej opcji nie miałem. Nagle podjechał samochód, przez otwartą szybę wyjrzała jakaś dziewczyna. Rozpoznałem w niej jedną z fanek, która przed chwilą tutaj czekała. Powiedziała coś do mnie, ale zrozumiałem z tego tylko jedno słowo. Kluczowe. „Alanis”.
- Co z Nią? – spytałem.
- Czekasz na nią.
- No tak..
- Myślisz, że wciąż tu jest?
- Nie wydaje mi się.
Samochód odjechał i zostałem sam. Gdy techniczni zaczęli zrywać gumowe osłony, chroniące kable przed rozjechaniem, uznałem, że to koniec. Z żalem, że po raz kolejny nie udało mi się z Nią spotkać i może już nigdy nie będę miał kolejnej szansy, przeniosłem się na dworzec, gdzie było równie zimno jak tutaj, ale przynajmniej mogłem usiąść.
Największy fan zjawia się pierwszy i wychodzi ostatni. Jak generał, na polu bitwy.

PS. Przedstawione wydarzenia są zgodne z faktycznym ich przebiegiem.
PS 2. Dziękuję austriackim fanom Alanis za liczne przybycie i za atmosferę jaką stworzyli. Dziękuję również obłudzie hotelu Hilton, za to, że nie mają uprzedzeń co do wyglądu i wpuścili mnie do środka, że o apartamentach nie wspomnę.
PS 3. Dziękuję Alanis, że przyjechała i zaśpiewała, że nadal się Jej chce. Mnie by się nie chciało.
PS 4. Wrogów chciałem poinformować, że po raz kolejny dałem radę, natomiast Alanis, po chwili słabości (którą Jej wybaczam, a jakże), po części wróciła do starych nawyków, czyli gapienia się na mnie, takim wzrokiem, jakby chciała wyssać za mnie duszę. Przez otwór gębowy.
Hmmm.....
Miałbym jeszcze inną propozycję dla Niej, co do wyciągania duszy.... ale się wstydam...
PS 5. Ponoć na kolei wiele się zmieniło, ale nie zobaczę to nie uwierzę. Udręki podróżowania koleją z czasów mojej młodości i tego syfu nigdy nie zapomnę.
PS 6. W drodze powrotnej spotkałem kobietę swojego życia, ale to już zupełnie inna historia...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Andrzej
*****


Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5

PostWysłany: Pią 7:48, 09 Sie 2013 Powrót do góry

Ojtamojtam – F**K HAVOC to nic strasznego, wystarczy abyś sprawdził co znaczy słowo >Havoc< a zrozumiesz reakcje Alanis. Zwłaszcza, że koncert w Wiedniu był bodaj jeszcze przed premierą płyty, prawda?

Najbardziej podobał mi się opis brązowych oczu Alanis, taki prawdziwy i dla niego warto było przebrnąć długi wstęp o czekaniu i hotelach (organizacyjnie mogłeś ogarnąć sprawę choćby przez booking.pl, a na przyszłość pomyśleć o tanich lotach z Krakowa).

Taka tęsknota bez happy endu mnie przeraża i jest dowodem, że zło na świecie na pewno istnieje i jest silniejsze od miłości. Ty masz przynajmniej koncerty, a Alanis jest „zaprogramowana” aby Twoje uczucia odwzajemniać choćby w śladowych ilościach. Dlatego choć przez chwilę jesteś szczęśliwy.
http://youtu.be/JQqidjtWxvo
A ja w sumie chciałbym dotrzeć jeszcze na koncerty trasy JLP na przykład w 1996 roku, w czasach gdy każda piosenka miała znaczenie, a Alanis śpiewała o uczuciach tak szczerze i precyzyjnie. Bo dla mnie uczucia są wieczne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Andrzej dnia Pią 7:50, 09 Sie 2013, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:36, 17 Sie 2013 Powrót do góry

Koncert we Wiedniu odbył się już po premierze nowej płyty. Napisałem przecież, że przed wyjazdem przesłuchałem ją - ale tylko raz. Do większej ilości nie byłem w stanie się zmusić.

Wydaje mi się, że słowo "havoc" jest tu synonimem tytułu całej płyty i napisł ów jest wyrazem dezaprobaty w związku z jej wydaniem.

Oczywiście że mógłbym zadbać o baze hotelową. Problem w tym, że nie spodziewałem się żadnych kłopotów. Miasto Wiedeń i brak wolnych pokoi? Niemożliwe...

Faktycznie - masz rację. Z tym, że jest zupełnie odwrotnie. Alanis jest "zaprogramowania" na koncert, na wykonywanie piosenek. Robi to automatycznie, chociaż nie zawsze precyzyjnie. Ale dzięki temu, że to Ją nie absorbuje, mam dużo czasu "dla siebie". I cześć z tego czasu poświęca mnie.

Brązowe oczy Alanis były przepiękne. Mądre.

Co do tego, że zło istnieje nie ma żadnej wątpliwości i nie wynika to tylko z tego co napisałem. A czy jest silniejsze od miłości i pochłania wszystko? Nie wiem.

Tak, byłem bardzo szczęśliwy. Przez chwilę., Ale żyć trzeba, i tęsknić.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Sob 14:37, 17 Sie 2013, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Andrzej
*****


Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5

PostWysłany: Wto 10:54, 27 Sie 2013 Powrót do góry

Ale premiera Havoc And Bright Lights miała miejsce dopiero 22 sierpnia 2012 a jej rocznicę obchodzimy dopiero teraz. Znałeś pewnie część piosenek z koncertów, prawda? Ale cała płyta do Internetu wyciekła dopiero miesiąc po koncercie w Wiedniu. A Havoc oznacza "zamęt" dlatego słowa fanów "olać zamęt" mogły na twarzy Alanis wywołać co najwyżej uśmiech, bo wielbiciele Alanis znali co najwyżej tytuły wszystkich utworów i kilka piosenek z koncertów, więc na ocenę płyty było w lipcu za wcześnie.

Havoc nawet daje radę, tzn. jest raczej nudna muzycznie, ale za to spodobały mi się jej teksty, bo pokazują, że za denerwującym czasami egocentryzmem Alanis stoją jej kompleksy, bezbronność i delikatność. To jej najbardziej intelektualna płyta od czasów SFIJ.

Natomiast moją ulubiona płytą Morissette ostatniej dekady jest jednak przedostatnia Flavors Of Entanglement, bo mimo kilku niewypałów dziewczyna prawie jak przed laty szczerze, odważnie i z wielkim uczuciem śpiewa piosenki o niespełnionej miłości.
http://youtu.be/mNMJGps1K2Q


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy temat Odpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Regulamin