Forum AlanisWeb Strona Główna FAQ Użytkownicy Szukaj Grupy Profil Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości Zaloguj Rejestracja
AlanisWeb
Forum Fanów ALANIS MORISSETTE
 Proszę dwa piwa, czyli Alanis w Berlinie. Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy temat Odpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:07, 04 Lis 2012 Powrót do góry

Guardian Angel Tour

Zitadelle Spandau, Berlin, Germany July 10th 2012

Człowiek to najdoskonalsza z maszyn. Sama się naprawia, regeneruje, zbiera punkty zwane doświadczeniem co pozwala systematycznie się rozwijać. Jednak ta myśląca, organiczna istota posiada poważną wadę, stojącą na drodze ku doskonałości. Czuje i podlega namiętnościom. Te, pielęgnowane i karmione, jeśli nie znajdą ujścia, potrafią rozerwać misterną konstrukcję. Lub wypalić wszystko do cna, zostawiając zgliszcza pod kopułą względnej normalności.
Mówi się, że miłość to największa zemsta Boga na człowieku. Zapewne – stwórca przednie się bawi wskazując palcem kolejne ofiary, ci zaś szczęśliwcy, którzy uniknęli kary, żyją w błogiej nieświadomości. Do czasu.
Minęło cztery lata. Cztery lata to dużo, chociaż wydaje się, że minęły bardzo szybko. Nabrałem doświadczenia, zgromadziłem odpowiednią wiedzę i byłem doskonale przygotowany. Jak nigdy dotąd.
Oczywiście wiedziałem, że ma ukazać się nowa płyta. Gdzieś w lecie, data bliżej nieokreślona. Mogło to być w sierpniu, wrześniu, ale i w maju. Od początku roku śledziłem wiadomości na alanisinfo, każdego dnia. Żeby nie przegapić trasy koncertowej, która miała by owe dzieło promować. Mogła być, ale nie musiała. W każdym razie byłem gotowy, na informację.
Prawda jest taka, iż miałem cichą nadzieję, że żadnej trasy nie będzie. Dawnej ekscytacji nie było; straciłem ducha do muzyki Alanis. Jednocześnie wiedziałem, że jechać muszę. Największy fan miałby opuścić takie wydarzenie? Jakże to tak...
Prawda jest taka, że kłamiesz. Czemu nie powiesz im prawdy? Muzyka Alanis wcale nie przestała ci się podobać. Źródłem zniechęcenia jest pewne wydarzenie, które na zawsze zmieniło świat i zabiło wiele marzeń, zwłaszcza tych najpiękniejszych. Przewróciło wszystko do góry nogami i zamknęło wiele drzwi. Wstrząs był tak wielki, że przestałeś o Niej śnić, na długi czas.
Sny wróciły.
Wróciły, ale przerażające koszmary. Z...
Dość już o tym!!
Rzeczywiście, po kilku tygodniach gruchnęła wieść o planowanej trasie. Pierwszy rzut oka zasiał niepokój, ale szybko się uspokoiłem. Jest początek lutego, a trasę zaplanowano na lipiec. Mnóstwo czasu aby uzupełnić o daty, których najbardziej mi brakuje. Trzy koncerty w Anglii, cztery we Francji i tylko jeden w Niemczech? Nie, niemożliwe. Podobnie było cztery lata temu. Miał być jeden koncert w Operze, a zrobiło się z tego pięć. Spokojnie czekałem, wraz z innymi fanami, którzy rozumowali podobnie.
Czas upływał i nic się nie zmieniało, na lepsze. Owszem, dokładano koncertów, ale głównie na festiwalach i we Włoszech. Cztery koncerty we Włoszech i nadal jeden koncert w Niemczech. Jedyny. W Berlinie.
Ogłoszono datę rozpoczęcia sprzedaży biletów. Dziesiątego lutego, w piątek. Dokładnie na pięć miesięcy przed datą planowanego koncertu. W berlińskiej cytadeli nigdy nie byłem, ale czytałem o innych koncertach jakie się tam odbyły. Z tego co wiem, to dość znane miejsce koncertowe. Sprawdziłem wcześniej, na getgo. Bilety na miejsca siedzące. Nie ma się co spieszyć.
Los chciał, że w piątek miałem wolne i zajrzałem na getgo mniej więcej trzydzieści minut po południu. Tak z ciekawości, aby zobaczyć jak sprzedają się bilety. Dosłownie mnie zamurowało!! Jest plan, sześć sektorów, a wszystkie z miejscami siedzącymi. W centralnym sektorze przed sceną (block B) pierwsze cztery rzędy zostały wyprzedane!!! Oczom nie mogłem uwierzyć. Gorączkowo zastanawiałem się co robić (rwałbym włosy z głowy, gdybym tylko je miał). Jak to co robić?! Kupować, natychmiast kupować!! Ratować co się da, póki są wolne miejsca.
Więc kupiłem. Czwarty rząd, miejsce trzecie. Na tle ogólnego planu mapki miejsce całkiem dobre, ale dla mnie to porażka i totalna kompromitacja. Jak mogę siedzieć w cholernym czwartym rzędzie, do tego na skraju sektora?! Miało być tak pięknie, miało być na środeczku i trochę z boczku, na wprost Alanis. Co się działo w Pradze pamiętam doskonale. Jak cudownie na mnie patrzyła, i w ogóle. Marzyłem żeby to powtórzyć, ba, musiałem to powtórzyć. Alanis znów będzie na mnie patrzeć, o tak. Żeby tak się stało, trzeba dać jej szansę. Zacznie się koncert, wszyscy wstaną a ja w czwartym rzędzie – zasłonięty! W ogóle mnie nie zauważy, a jeśli nawet, to pośle jedno przelotne spojrzenie i na tym koniec... Gdybym miał chociaż miejsce na środku... to może...
Pozostało czekać, liczyć na kolejne koncerty w Niemczech (które na mapce koncertowej się nie pojawiały) oraz na światowy serwis aukcyjny. Przecież istnieje jakaś szansa, że ktoś będzie sprzedawał lepsze bilety. Trzeba być czujnym i trzymać rękę na pulsie. Doświadczenie w kupowaniu na ebayu mam (nie chwaląc się) ogromne. Tak, to prawda. Istnieje jeszcze jedna prawda. Nie mam żadnego doświadczenia w kupowaniu biletów (chyba że używanych) i za to przyjdzie mi słono zapłacić. W znaczeniu dosłownym.
Bacznie śledziłem przebieg aukcji (toż to żadne poświęcenie – robię to od wielu lat) i czekałem. Między czasie zauważyłem, że godzina rozpoczęcia sprzedaży biletów (dziesiąta rano) na getgo była podana do wiadomości publicznej. Przeoczyłem to. Gdybym zajrzał na getgo tuż po dziesiątej.... na pewno kupiłbym bilet na znacznie lepsze miejsce. Co za błąd... który ma tak poważne konsekwencje. Przez takie głupstwo zaprzepaściłem szansę...
Po dziesięciu dniach pojawiła się aukcja na niemieckim ebayu. Bilety... do pierwszego rzędu!!!! Co robić... zastanawiałem się przez pięć minut. Jak to co?! Kupować, natychmiast kupować!! Nie ma chwili do stracenia, ktoś może mnie uprzedzić. Więc kupiłem – dwa bilety (sprzedawane były w parze; nie wiem czy można było kupić pojedynczo, ale nie mogłem o to zapytać sprzedawcy. To znaczy mogłem, technicznie nic nie stało na przeszkodzie. Tylko że ktoś mógł je zgarnąć zanim nadeszłaby odpowiedź) do pierwszego rzędu, miejsce szóste i siódme. Pierwszy rząd w centralnym sektorze przed sceną to trzydzieści siedem miejsc. Owe miejsca nie są więc szczytem marzeń, ale sytuacja poprawiła się diametralnie. Jest tylko jeden szkopuł. Miejsca są po lewej stronie sceny (sprzedawca zamieścił własną mapkę i zaznaczył lokalizację), a ja do tej pory zawsze bywałem po prawej. Trudno... Przecież spadłem na cztery łapy i po raz kolejny będę w pierwszym rzędzie! Nikt mi tego nie zabierze. Na pewno..?
Po kilku chwilach euforii, gdy opadły emocje, zakradła się niepewność. Co jeśli bilety są fałszywe? Jak sprawdzić ich autentyczność? Sprawdziłem kontrahenta – holenderska firma, mają mnóstwo biletów na inne koncerty. Przeważnie dobre miejsca, nawet bardzo dobre. Trochę się uspokoiłem. Pal licho tysiąc złotych które na nie wydałem; kwota jest poważna, ale nie o pieniądze tu chodzi. Chcę Ją zobaczyć, być blisko Niej. Jak najbliżej. Tylko to się liczy.
Jednocześnie pilnie śledziłem getgo w nadziei, że pojawią się jakieś bilety ze zwrotów lub coś w tym rodzaju. Właśnie w ten sposób kupiłem bilet do Tempodromu. I rzeczywiście – któregoś dnia, po południu, pojawiły się trzy bilety. Dokładnie na środku. Wymarzone miejsca. Znaczy się... wymarzone by były, gdyby nie pewien drobny, ale istotny szczegół. Miejsca do drugiego rzędu.
Nie wiedziałem co robić, biłem się z myślami, a działać trzeba było szybko. Gdybym kupił chociaż jeden..... miejsce idealnie na wprost... może przede mną będzie siedział ktoś niski.... Alanis zauważy mnie na pewno. „Nie, nie kupuję. Poczekam, trzy godziny. Jeśli jeszcze będą, to biorę. Wszystkie trzy” – pomyślałem. Po trzech godzinach nie było ani jednego. Los okazał się łaskawy i tym razem uchronił mnie od popełnienia kolejnego głupstwa.
Bilety otrzymałem bardzo szybko; porównałem je z tym, który kupiłem oficjalną drogą. Hologramy, numery seryjne, papier ze znakami wodnymi.... wszystko wydaje się w porządku. Mimo to pewien niepokój pozostał. Nie mam stuprocentowej pewności, a sprawa jest zbyt ważna. Najważniejsza. Tymczasem firma wystawiła na sprzedaż kolejne bilety, na miejsca obok tych, które kupiłem. Chyba grają fair...
Po niejakim czasie pojawiła się jeszcze jedna firma oferująca bilety do pierwszego rzędu, w najlepszym z sektorów. Było ich pięć, z możliwością kupienia w pojedynkę. „Bilety do pierwszego rzędu już mam – pomyślałem – ale po niewłaściwej stronie sceny i raczej kiepskie. A jeśli tamte są lepsze?”. Napisałem maila z prośbą o podanie na jakie dokładnie miejsca oferują te bilety. Na odpowiedź czekam do dziś...
Postanowiłem zaryzykować. Pal licho pięć stów. Do koncertu jeszcze bardzo daleko, bilety na getgo sprzedają się bardzo dobrze, na pewno się sprzedadzą, a wtedy każdy bilet będzie cenny. Bilet do pierwszego rzędu będzie bezcenny. Sporo na tym zarobię.
Przesyłkę otrzymałem niebawem; jakież było moje zdumienie, gdy po otwarciu koperty zobaczyłem.. dwa bilety! Zapłaciłem za jeden, a otrzymałem dwa. Ktoś się pomylił. Liczyłem się z tym, że otrzymam maila, skontaktują się ze mną jakoś aby to wyjaśnić, ale nie takiego nie nastąpiło. Dwa bilety – i to jakie! Miejsce trzynaste i czternaste. Idealnie na środeczku i troszkę z boczku, tak jak chciałem.
Trasę uzupełniono o kolejne daty, niestety, jak się okazało, to będzie jedyny koncert w Niemczech. Upadła moja teoria, że Alanis najwięcej koncertów daje właśnie tam. Jak widać nie najwięcej (chociaż statystycznie pewnie mam rację). Mam jechać na tylko jeden koncert? Nigdy w życiu! Do planów włączyłem koncert we Wiedniu, trzy dni później. Rozważałem także koncert w ramach festiwalu w Ostravie, następnego dnia, ale szybko z tego pomysłu zrezygnowałem. Festiwal to nie to samo. Przypadkowa publiczność, do sceny trzeba się dopchać, a repertuar na występy festiwalowe jest zawsze okrojony. I do Ostravy z Wiednia trzeba przyjechać – a to niełatwe.
Rozpocząłem niespieszne przygotowania. Bilety na autokary, nowy paszport i bilet na pociąg, z Berlina do Wiednia. Kupiony na stronie niemieckiej kolei, z dużym wyprzedzeniem i dzięki temu za połowę wartości nominalnej.
Oczywiście Alanis nie zamierzała przyjeżdżać do Polski, co stało się już pewnego rodzaju tradycją. Nie czuję się pokrzywdzony, ale myślałem, że tym razem będzie inaczej. Dlatego, że pomiędzy koncertem w Berlinie i Wiedniu trwał jeszcze Open Air w Gdyni. Teoretycznie mogła się tam zjawić, bez uszczerbku dla planowanej trasy. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i odetchnąłem z ulgą. Czemu? Gdyby było inaczej, miałbym poważny dylemat. Odpuścić go sobie czy jednak się zjawić? Jak pogodzić pozostałe dwa koncerty z tym polskim? Jak przejechać z Gdańska do Wiednia w kilkanaście godzin? W pierwszym i naturalnym odruchu powinienem go odpuścić, ale na pierwszym i co za tym idzie historycznym koncercie Alanis w Polsce trzeba być! Wcale nie dlatego, że byłoby to niezwykłe show (myślę, że wręcz przeciwnie), ale... nieskromnie mówiąc, z moim bagażem doświadczeń i osiągnięć miałbym o czym opowiadać. Byłbym legendą.
Bufon...
Oj tam...
Bałem się. Bałem się, czy sobie poradzę. Wszak minęło cztery lata i nie stałem się przez to młodszy. Nie wszystko co się wydarzyło opisywałem, ale co najmniej w kilku sytuacjach miałem dużo zwykłego, ludzkiego szczęścia, które momentami ocierało się niebezpiecznie o granicę prawdopodobieństwa. Gdyby pewne sprawy potoczyły się inaczej, mogłoby być źle.
Nie, to nie szczęście. Oczywiście że nie. Ktoś nad tobą czuwa i cię chroni. Przyszło ci to do głowy?
Przyszło. Wiele razy. Ale co to oznacza?
Oznacza, że musi wydarzyć się to, co ma się wydarzyć.
Znaczy się... jeśli mam się z Nią spotkać, to się spotkam, tylko jeszcze o tym nie wiem. Prawda?
Zobaczymy..
Bałem się, i to był pierwotny, irracjonalny strach przed nieznanym. Mam pesymistyczno-katastroficzną naturę i z góry zakładam, że zdarzy się coś, chociaż prawdopodobieństwo owego zdarzenia jest nieskończenie małe i nigdy jeszcze się nie zdarzyło. Więcej – zachowuję się tak, jakby to coś już się wydarzyło i jakbym ponosił konsekwencje owego zdarzenia. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i trzeźwemu osądowi. Głupie, nie?
Termin planowanej trasy nieuchronnie się zbliżał; uznałem, że sytuacja dojrzała do tego, żeby posiadaną nadwyżkę biletową sprzedać. Były wprawdzie dostępne bilety do pierwszego rzędu, na ebayu i nikt nie kwapił się z ich kupowaniem. Zdziwił mnie ten fakt, ale złożyłem to na karb nieco wygórowanej ceny. „Wystawię taniej i sprzedam bez problemu” – pomyślałem. Najpierw napisałem na forum, że mam takie bilety do sprzedania. Liczyłem, że w Berlinie zjawi się cała ekipa i będzie jak dawniej. Okazało się, że nie. Nie powiem, byłem nieco rozczarowany...
Pozostałą jedyna dostępna możliwość – wystawić je na ebayu. Allegro w ogóle nie brałem pod uwagę, ze względu na lokalny zasięg. W sprzedawaniu nie miałem żadnego doświadczenia, bowiem jeszcze nigdy niczego tak nie sprzedałem. Okazało się, że sprzedawanie czegokolwiek od podstaw to prawdziwa droga przez mękę. To, że jest się wieloletnim użytkownikiem z bogatą historią pozytywnych komentarzy nie ma żadnego znaczenia. Sprzedawanie nie jest w żaden sposób powiązane z kupowaniem (no, prawie żaden) i żeby coś sprzedać, konieczne jest założenie konta sprzedającego. Które należy potwierdzić. Do wyboru trzy możliwości – listownie (z góry odpada), telefonicznie i za pomocą karty kredytowej. Wybrałem to trzecie. Wpisałem numer i... „wybrany rodzaj karty nie jest akceptowany. Proszę wybrać inną kartę”. Wybrałem inną kartę, następnie jeszcze jedną, i jeszcze jedną. Z podobnym rezultatem. Pozostała akceptacja telefoniczna. Automat zgłoszeniowy podał mi kod, wpisałem i.... kod okazał się błędny. To jakaś paranoja!! Miałem ochotę rzucić to w diabły, ale postanowiłem zawalczyć. Okazuje się, że do polskiego oddziału ebaya nie można zadzwonić. Nie mają numeru telefonu i już. Pozostaje kontakt mailowy i z niego skorzystałem. Owszem, odpisali, przeprosili i gdy w kolejnym mailu podałem niezbędne dane o które mnie poproszono aktywowali mi konto. Mogłem działać.
Wystawiłem bilety w trzydniowej aukcji, na próbę. Taniej niż kupiłem, ponieważ firma od której kupowałem wciąż je oferowała i jakoś nikt się nie połakomił. Siłą rzeczy byliśmy dla siebie konkurencją. Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że aukcje zostały usunięte przez administratora! Powołali się na artykuł kodeksu karnego, który mówi, że sprzedaż biletów z zyskiem stanowi wykroczenie.
Polska jest krajem absurdów i wiele tu durnoty, ale głupszego przepisu w życiu nie widziałem! Żywcem z komuny. Pragnę zaznaczyć, że w cywilizowanych krajach typu Niemcy i Anglia oczywiście nie obowiązuje. Tak czy owak, ebaya miałem z głowy. Postanowiłem znaleźć alternatywne rozwiązanie i takowe znalazłem.
Okazało się, że jest kilka miejsc, które zajmują się pośrednictwem w sprzedaży lub zakupie biletów. Oczywiście za drobną (czytaj – lichwiarską) opłatą. Zadałem sobie trud i przeczytałem regulamin, z którego wynikało, że mam mnóstwo zobowiązań i relatywnie mało praw. Jedyną zaletą tego miejsca było to, że nikt o łamaniu prawa nie wspominał. Cóż było robić... Wystawiłem bilety, w atrakcyjnej (na tle innych, podobnych) cenie i czekałem na rezultaty. Szybko okazało się, że sprzedaż czy zakup biletów praktycznie nie istnieje. Co jakiś czas obniżałem cenę.. i nic. Nikt nie chciał kupić biletów na doskonałe miejsca.... Wycofałem bilety i....
Wróciłem do ebaya. Napisałem maila z zapytaniem, czy wystawienie biletów w cenie nominalnej (czyli bez zysku) będzie naruszeniem przepisu prawa. Owszem, będzie, ponieważ bilety mogłem dostać w prezencie i nie są w stanie ustalić, czy faktycznie owego zysku nie osiągnę.. Cholera, czułem się jakbym występował w tanim kabarecie! Jedyny pożytek był taki, że poradzono mi abym wystawił te bilety bezpośrednio na niemieckim ebayu (skoro tam sprzedaż jest dozwolona). Nie miałem innego wyjścia jak posłuchać dobrej rady. Tyle tylko, że wystawienie biletów na aukcji nie było sprawą prostą, a nieznajomość niemieckiego stanowiła dodatkową przeszkodę. Arkusz sprzedaży na polskim ebayu jest zupełnie niepodobny do tych zagranicznych.
Z pomocą przyszedł brytyjski ebay, bowiem schemat sprzedaży jest kalką niemieckiego. Wszystko poszło gładko, no.. prawie wszystko. „Zawiesiłem się” na warunkach dostawy i mimo wielu prób nie zdołałem przez to przebrnąć. Znaczy się... zdołałem, ale (zauważyłem to dopiero przeglądając polskiego ebaya), wybrałem, jako warunki dostawy, odbiór osobisty. Może to moja nieudolność, a może fakt, że z terenu Polski nie mogę wysłać nic za pośrednictwem niemieckiej poczty (a do takowej odsyła). W opisie aukcji zaznaczyłem, że wysyłam na cały świat. W dodatku za darmo. Cena biletów nie była wygórowana. Czekałem.... i nic!
„Szacunek dla ciebie, jeśli pojedziesz na koncert z pięcioma biletami” – rzekł mój kolega, bezkompromisowy nonkonformista, z cynicznym uśmieszkiem na stałe przylepionym do twarzy, bez którego nie byłby sobą. Mistrz niezobowiązującej konwersacji. Jest inny, ale dobrą wersją owej inności, podbitą szlachetnością. Ja, dajmy na to, także jestem inny, ale owej szlachetności jakby mniej. Gdybym był zdolny do ludzkim odruchów, on jako pierwszy zostałby moim przyjacielem. Sprawę znał, ponieważ wtajemniczyłem go w to i owo. Wolałem jednak stracić nieco szacunku i bilety sprzedać.
Owszem, miałem konkurencję, ale nikt nie oferował biletów do pierwszego rzędu w takiej cenie. W ogóle nikt nie oferował tak doskonałych biletów! Wystawiłem bilety ponownie, tym razem za śmiesznie niską cenę (siedemdziesiąt euro, przy cenie nominalnej sześćdziesiąt dwa, to niespotykana okazja), po raz drugi i ostatni. Termin koncertu się zbliżał; poza tym znaczenie ma fakt, że na niemieckim ebayu płaci się za wystawienie aukcji, bez względu na rozstrzygnięcie (wysokość stawki uzależniona jest od żądanej kwoty). Czym więcej aukcji, tym więcej opłat.
Tym razem dość szybko otrzymałem maila z zapytaniem. Czy wysyłam, bo w opisie aukcji jest odbiór osobisty (oczywiście że wysyłam, przecież napisałem, w opisie aukcji), czy oferuję jakieś ubezpieczenie (nie, ale wyślę listem poleconym) i czy bilety są prawdziwe (nie wiem, ale mam taką nadzieję – porównywałem z tym, który kupiłem na getgo i wygląda na to, że są). Po moich zapewnieniach dziewczyna (Anita) zakupiła jeden z biletów, miejsce trzynaste. Najlepszy spośród tych, które sprzedawałem. Wymieniliśmy jeszcze kilka wiadomości. „Niewiarygodne, że nikt nie kupuje tak świetnych biletów” – zauważyła. Fakt, ale znaleźli się tacy, którzy „psuli rynek” i całkiem dobre bilety oferowali w cenie wywoławczej jednego euro! „Prawdopodobnie przyczyną jest osobisty odbiór z Polski. Spróbuj to zmienić” – rzekła, po czym doradziła mi jak to zrobić. Próbowałem, ale się nie udało. Jedyne co mogłem zrobić, to jeszcze raz zaznaczyć, że wysyłam, w dodatku za darmo. I czekać. Wprawdzie ktoś włączył śledzenie moich aukcji, ale do zakupów się nie kwapił.
Wraz z upływem czasu zależało mi coraz mniej. Postanowiłem zabrać te bilety i przed koncertem wręczyć je najładniejszym fankom jakie spotkam. Zupełnie za darmo. Wstawić przy tym kit, że oto nadszedł ich szczęśliwy dzień i uśmiechnąć się ładnie. Był tylko jeden problem – skąd wziąć ładne Niemki?
Z aukcji ostatecznie nic nie wyszło, ale bilety udało się sprzedać. Zupełnie przypadkowo.....
Wiesz co myślę o takich cudownych zrządzeniach losu, prawda..?
..... zajrzałem do skrzynki pocztowej na forum. Okazało się, że ktoś odpowiedział na moją wzmiankę dotyczącą chęci „pozbycia się” biletów. Ustaliliśmy warunki, i mimo początkowej nieufności, którą udało się przełamać, zawarliśmy transakcję, korzystną tylko dla jednej ze stron. Dwa bilety, po trzysta złotych każdy. Niemal dokładnie połowa tego co musiałem wyłożyć. Tak się robi złote interesy...
Doświadczenie to rzuciło inne światło na pewne wydarzenie, jakie miało miejsce przed czterema laty. Udało mi się wtedy nabyć, z oficjalnej sprzedaży, najlepszy z możliwych biletów. Takich biletów było kilka (pięć czy sześć); bardzo żałowałem, że nie wziąłem wszystkich. „Sprzedałbym je z wielkim zyskiem i cały wyjazd miałbym za darmo” – myślałem. Gdyby wtedy sprawy potoczyły się podobnie jak dzisiaj, miałbym za sobą interes życia i kolejnego udałoby się uniknąć...
Czas wyjazdu zbliżał się wielkimi krokami; tymczasem okazało się, że mapa Berlina którą posiadam jest zupełnie nieprzydatna. Cytadela znajduje się na obrzeżach Berlina, na brzegu mapy. Właśnie tam umieszczono... legendę. Trzeba było kupić nową. Po raz pierwszy nie korzystałem z pośrednictwa Hatsze (żenujące jest to, iż wykorzystywałem dobre serce owej przemiłej dziewczyny zamiast kupić mapy samemu. Ona zaś, zamiast pogonić natręta, spełniała moje zachcianki – pewnie dlatego, że jest przemiła). Oprócz nowej mapy Berlina musiałem kupić mapę Wiednia. W tym celu udałem się do miejscowej księgarni, gdzie stanąłem oko w oko z dziewczyną.... Ach, o atutach jej kobiecości, dwóch, wybujałych i prężnych, mógłbym napisać poemat (mimo że nigdy tego nie robiłem). Zamiejscowy oddział mózgu dumnie podniósł głowę i domagał się równouprawnienia, w sposób zdecydowany i gwałtowny. „Czy jest mapa Wiednia?” – spytałem. Dziewczyna rozejrzała się bezradnie po półkach i poszła szukać mapy na ekspozytorach przy oknie wystawowym. Widok z tyłu był tylko ciut gorszy. Szukanie się przedłużało, ale ja nie narzekałem. Wreszcie odwróciła się i oznajmiła z przejęciem – „Nie ma mapy Wiednia. Jest tylko mapa Węgrów”. Na końcu języka miałem złośliwą ripostę, ale dałem spokój. Pożegnałem się grzecznie i wyszedłem. Nie pierwszy to przypadek, kiedy w pięknym ciele nie kryje się piękny umysł.
Ruszyła machina koncertowa. Śledziłem kolejne odsłony trasy, czytałem opinie fanów, oglądałem nagrania (w jakości HD), setlisty (setlistę; bowiem Alanis, zgodnie z tradycją, z koncertu na koncert konsekwentnie serwowała identyczny repertuar). Nie wyglądało to najgorzej, aż do feralnego dnia, kiedy przeczytałem „koncert w Strasbourgu skrócony, Alanis ma.... zapalenie krtani!! „Niemożliwe; kiedy ja miałam zapalenie krtani nie mogłam mówić, co dopiero śpiewać” – pisze jedna fanka. „Ma zapalenie krtani, oficjalnie to potwierdziła” – donosi inna (ostatecznie Alanis przyznała, że ma „ogólną infekcję”, co nie brzmiało wiele lepiej, oraz że „podjęła odważną decyzję”, co odczytałem jako zapowiedź kontynuowania trasy). „Mam nadzieję, że żaden z koncertów nie zostanie odwołany” ktoś napisał. Zatrzymałem się przy tym zdaniu na dłużej, uczyłem się go na pamięć, rozważałem każde złowieszcze słowo. Tak, to się mogło wydarzyć. Nie trzeba być katastrofistą, aby dostrzec realne zagrożenie. Gdyby jeszcze miała trochę wolnego... a tu trzy koncerty pod rząd! Jest dzielna, ale jeśli nie będzie w stanie śpiewać, to koncerty zostaną odwołane. Z trwogą śledziłem kolejne doniesienia. „Alanis czuje się nieco lepiej, ale widać że cierpi"”- donosili świadkowie kolejnych koncertów - "„jej głos zabrzmiał naprawdę dobrze, ale widać było, że pod koniec koncertu była zmęczona”. Koncerty nadal okrojone, tylko godzina i dziesięć minut na scenie. Z setlisty wypadło „Forgiven” o „Flinch”. Wielka szkoda, nigdy jeszcze nie słyszałem żadnego na żywo. Nie usłyszę?
Pięć, cztery, trzy, dwa jeden... Trzeba jechać. Potworny upał, a firmowa koszulka jest gruba i dobrze grzeje. Jeśli zapowiadana masa chłodnego powietrza nie zjawi się na czas to się ugotuję. Wsiadłem do autokaru, klamka zapadła (chociaż był bez klamek), już nie można stchórzyć i się wycofać. Do ostatniej chwili śledziłem doniesienia. Wyruszyłem jednak na tyle wcześniej, że mogło się zdarzyć, iż koncerty zostaną odwołane w trakcie mojej podróży, a ja przyjadę do Berlina na próżno...
W trakcie podróży okazało się, że popełniłem błąd (zapomniałem także zabrać parę mało istotnych drobiazgów, ale to zupełnie nie przeszkadzało) i zabrałem tylko jedną kanapkę. Cóż, zawsze było tak, że w podróży nie miałem apetytu. Jakaś blokada i już. Po przybyciu do Niemiec musiałem kanapki wyrzucać. Tym razem było inaczej – złapał mnie niespodziewany głód. Do tego stopnia, że musiałem skorzystać z żelaznej rezerwy koncertowej – czyli snickersa. Owszem, daje mnóstwo energii, ale wrzucony na pusty żołądek muli niemiłosiernie.
Podróż do Berlina ma to do siebie, że trwa krótko i nie można się wyspać. Zasnąć i spać na zawołanie nie potrafię; ponadto musiałem uważać, żeby owego Berlina nie przegapić. Gdy zobaczyłem przedmieścia wielkiego miasta powróciła dawna ekscytacja. Zdaje się, że do końca nie skapcaniałem.
Berlin, druga czterdzieści. Pusto, cicho, zimno i mokro (po drodze padał deszcz). Trzeba jakoś doczekać do rana. Stolica Niemiec to jedyne miasto spośród tych które odwiedziłem, gdzie dworzec autokarowy nie znajduje się w pobliżu kolejowego. To oznacza, że nie można pójść do sklepu całodobowego lub McDonalda żeby coś zjeść. Całe szczęście, że poczekalnia dworcowa była otwarta. Mogłem usiąść na niewygodnej ławce i w cieple czekać do rana. Towarzyszyła mi grupa młodych Rosjan (z tego co zauważyłem, czekali na autokar) oraz facet, który rozciągnięty na ławce smacznie spał, głośno przy tym chrapiąc. Czas mijał niepostrzeżenie i boleśnie wolno.
W końcu zrobiło się na tyle jasno i głodno, że postanowiłem udać się w miejsce gdzie będę mógł się umyć i posilić. Berliński dworzec Zoo, który znałem już wcześniej. Miejsce brudne i obskurne, ale w najbliższej odległości nie było lepszego. Przed wyjazdem dokładnie przeanalizowałem trasę – w grę wchodził tylko dworzec Zoo oraz główny. Oba znajdują się dokładnie w przeciwnym kierunku niż miejsce koncertowe, ale Zoo jest bliżej i nadrabiania drogi będzie trochę mniej.
Stanąłem w pobliżu ruchliwego skrzyżowania (w Berlinie zdecydowana większość ulic i skrzyżowań jest ruchliwych) z towarzyszącym mi uczuciem bezradności i zagubienia. Zawsze tak było, na początku trasy, gdy wysiadałem w obcym mieście, obcym państwie. Gdy wreszcie udało się odnaleźć właściwy kierunek i obrać prawidłowy kurs ruszyłem w trasę. Z każdą chwilą czułem się coraz pewniej, a uczucie osamotnienia zmniejszyło się do niezauważalnych rozmiarów. Droga (jak na odległości tak dużego miasta) nie była daleka; miałem więc rozgrzewkę przed iście prawdziwym maratonem jaki mnie czekał.
Gdy dotarłem na miejsce, spotkała mnie przykra niespodzianka. O tak wczesnej porze nie dało się zjeść niczego sensownego. Dworcowe kanapki, mimo że wyglądają kusząco i apetycznie, smakują podle (wiem to na pewno – próbowałem), i dobre są tylko w przypadku bezpośredniego zagrożenia śmiercią głodową. Ja, mimo że głód trawił okrutnie, jeszcze się ruszałem i nie miałem zamiaru zejść. Szukałem czegoś lepszego, nie oddalając się zbytnio od dworca. Marzyła mi się pizza...
Odpowiednie miejsca szybko się znalazły. McDonalds.... nieczynny. Pizza hut, tuż obok. Nieczynna. Burger King, w zasięgu wzroku. Nieczynny!! Znaczy się, będzie czynny, ale od ósmej. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Wpadłem do Burger Kinga siedem po ósmej. Jako pierwszy klient i (mogę iść o zakład) jeden z najgłodniejszych jaki się w owym dniu pojawił. Co wybrać... Sporo tego jest. Rysunki i pismo obrazkowe niewiele mówiły. „Czym będzie droższe tym będzie tego więcej” – pomyślałem. Trop okazał się prawidłowy – otrzymałem kanapkę tak potężną, że ledwo zdołałem otworzyć paszczę aby to wchłonąć. Ale udało się, przyjąłem, bez protestów. Wydawało się, że z takim głodem zjem trzy takie dania. Za osiem euro każde. Ale miałem dość po jednym. Do tego podwójna porcja coli i życie nabrało jaśniejszych barw. Miałem wielką ochotę siedzieć tam, w ciepłym i przytulnym miejscu aż do wieczora, ale miałem coś do załatwienia. Ważnego. Marzenia, które czekały żeby je spełnić.
Berlińska cytadela. Miejsce, które znałem tylko z recenzji koncertów. Jeszcze w domu dokładnie przeanalizowałem trasę, którą musiałem przebyć. Każdy zakręt, raptowną zmianę kierunku, charakterystyczne miejsca. Wyuczyłem się tego na pamięć. Po to, aby nie powtórzyła się sytuacja ze Stuttgartu, gdzie totalnie się zagubiłem i nie pomogła nawet mapa. Pal licho w dzień, ale będę wracał nocą. Droga jest daleka, bardzo daleka.
Cytadela leży w dzielnicy Spandauer, na północno-zachodnich krańcach Berlina. Tak daleko, że nowej mapy także zabrakło. Startując z dworca Zoo, do przemierzenia miałem niemal połowę miasta. Niewątpliwie najdłuższa trasa z jaką, podczas niemieckich wojaży, dane mi było się zmierzyć. Pieszo, tak jak poprzednio. Czemu nie pojechałem metrem? Po pierwsze – nie umiem jeździć (niemieckim) metrem. Trzeba by jakoś kupić bilet, przesiadać się pod ziemią, pytać obcych (głównie przyjaźnie nastawionych) ludzi. Musiałbym, gdybym nie miał innego wyjścia. Ale wyjście miałem. Własne, zdrowe nogi. Jeszcze dużo mogę. Przejść. Nie skapcaniałem do reszty, mimo podeszłego wieku.
Lubię wszystko robić sam. Nikomu niczego nie zawdzięczać, nawet w błahych sprawach, nie oczekiwać pomocy. Pokonanie przeciwności losu daje swoistego rodzaju satysfakcję. Oto dałem radę, przybyłem i zwyciężyłem. Po raz kolejny. Tym razem miałem co do tego pewne wątpliwości, ale liczyłem, że się uda.
Trochę po dziewiątej wyruszyłem w drogę. Niespiesznie; czasu jest mnóstwo, a koncert siedzący. Nikt mi tego, jakże doskonałego miejsca, nie zabierze. Niebawem zobaczyłem tabliczkę „Spandau 12.7km”, ale nie forsowałem tempa. Pogoda się wyklarowała – było ciepło, nawet bardzo ciepło, ale nie upalnie. Dzięki temu, że duże kłębiaste chmury przysłaniały słońce, od czasu do czasu. Szedłem w cieniu wielkich budynków, więc nie narzekałem. Minąłem most na jednej z odnóg Szprewy, popatrzyłem chwilę na statki wycieczkowe i ruszyłem dalej. Wzdłuż jednego z kanalów. W miarę oddalania się od centrum okolica zmieniała charakter. Było więcej drzew i zieleni, a coraz mniej domów. A po przejściu pod estakadą autostrady i skręcie w lewo znikły całkowicie. Peryferia Berlina, w drodze do Cytadeli to pola, niezidentyfikowanego przeznaczenia, fabryki, które wyglądały na opuszczone (między innymi siedziba Siemensa, oraz komisy (a może salony) samochodowe, gdzie prezentowały się dumnie cuda ówczesnej techniki. Faktycznie, mogły robić wrażenie, ale ja przechodziłem obojętnie. Cuda obejrzę dopiero za kilka godzin.
Droga dłużyła się ponad miarę; zaczynałem odczuwać pierwsze skutki forsownego marszu. Stopniowo odzywały się wszystkie mięśnie nóg, bolały nawet uda. Natomiast stopy, o które obawiałem się najbardziej pozostały (prawie) nienaruszone. To dobra wiadomość – stopy są najważniejsze. Całą resztą się nie przejmowałem.
Doszedłem do w miarę cywilizowanej okolicy. Były domy, sklepy... Postanowiłem to wykorzystać. Między czasie chmury przerzedziły się znacznie i z nieba lał się żar. Miałem niecałe pół litra wody. Do wieczora może nie wystarczyć. Odwodnienie w takim upale to samobójstwo. To dopiero początek długiej drogi, musiałem przeżyć.
Wstąpiłem do jednego ze sklepów. Okazało się, że prowadzą go wietnamczycy (może koreańczycy, któż to wie). Żaden z nich nie mówił ani słowa po angielsku. Poprosiłem o półlitrową butelkę coli, przynieśli półtora litra. Pokazałem o co mi chodzi, ręką, na butelce. Otrzymałem.... butelkę szklaną 0.33. Zamykaną metalowym kapslem!! Na pytanie co mam z tym zrobić, facet z niewzruszoną miną, którą widuje się na każdym szanującym się filmie karate, pokazał na otwieracz. Nie pozostało nic innego, jak usiąść przy stoliku i wypić, na miejscu. Powoli i ostrożnie, bowiem napój pochodził prosto z szafy chłodniczej. Podczas gdy raczyłem się colą (przysłuchując się śpiewnej mowie przybyszów z dalekiego wschodu) dostrzegłem w owej szafie z której pochodziła moja butelka inne napoje, dokładnie w takiej formie o jakiej myślałem. Fanta, Sprite i coś tam jeszcze, w półlitrowych plastykowych butelkach. Zakręcanych plastykową nakrętką. Zastanawiałem się czy nie kupić, ale.. Dodatkowa butelka to ciężar, który będę musiał dźwigać, nie wiadomo jak długo jeszcze. Na teren koncertu nie wpuszczą mnie z butelkami, więc zawartość trzeba będzie wypić (zdarzało się, że przed wejściem wyrzucałem pełne butelki). Jest jeszcze jedna, ważna, przyczyna. Taka ilość płynu w organizmie to... poważny kłopot. Już w tej chwili, po drodze, rozglądałem się za jakimś ustronnym miejscem, gdzie mógłbym pozbyć się owego balastu.
Droga ciągnęła się w nieskończoność, a mapa oszukiwała. Pokonywałem po kilkaset metrów, a kropka na mapie ani drgnęła. Ostatecznie wyszedłem poza obręb mapy i kłopot zniknął. Wiedziałem, że to już niedaleko. Okolica zmieniła się na parkowo-leśną. Przeszedłem na właściwą stronę drogi i po kilku chwilach natknąłem się na kilka autokarów z napisem „tour service”. Znak, że zmierzam we właściwym kierunku, ale cytadeli jak nie było, tak nie ma. Ostatecznie nie wytrzymałem i zapytałem o drogę jakiegoś faceta. Byłem zbyt zmęczony aby szukać na własną rękę i błądzić. Nie mówił po angielsku, ale to mnie nie zraziło. Drążyłem temat i życzliwie nastawiony człowiek wskazał gdzie leży poszukiwane miejsce. Tuż obok..?
Rzeczywiście, kilkanaście metrów dalej drogę którą zmierzałem przecinała inna, wąska i asfaltowa. Skręciłem w prawo, i przez most (zwodzony...? chyba nie..), pod kamienną, wysoko sklepioną bramą, wkroczyłem na teren cytadeli. To znaczy... wkroczyłbym, gdyby drogi nie zagrodził mi strażnik. W mundurze, bardzo młody i bardzo przystojny...
Hmmmm...
Nie chrząkaj; to tylko zazdrość, nic więcej. Chciałbym chociaż w połowie wyglądać tak jak on.
Niestety chłopak absolutnie nie mówił po angielsku, ale upierał się, że nie mogę wejść. Każdy mówił w innym języku i starał się przekonać drugiego do swoich racji. Scena jak z kiepskiego kabaretu, który nigdy mnie nie śmieszył.
Facet upiera się, że nie mogę wejść, ponieważ nie mam biletu.
Jak to nie mam biletu – mam dwa bilety!!
I tak w kółko.
Wreszcie coś go olśniło; zaprowadził mnie do tablicy z planem cytadeli oraz ważną informacją. Cytadela jest czynna od poniedziałku do piątku, od dziesiątej do piątej. Miał rację – to, że mam bilety na koncert, nic nie znaczy. Póki co czynna jest cytadela, jako obiekt muzealny. Jest dwadzieścia po dwunastej i do koncertu daleko. Faktycznie, nie mogę wejść. Chłopak miał rację.
„Są ławki, posiedzę w cieniu i poczekam”, pomyślałem. Ale po kilkunastu krokach zawróciłem. Tym razem to mnie olśniło. Poszedłem i kupiłem bilet do cytadeli, kasa była obok. Cztery i pół euro, i droga stoi otworem. Mogę zbadać teren i obejrzeć miejsce przyszłego koncertu.
Cytadela to średniowieczna twierdza, położona na wyspie. Ma grube mury, baszty i wieżyczki strażnicze. Niewątpliwie łakoma gratka dla miłośników takich klimatów, ale ja nie przyjechałem zwiedzać.
Kilkanaście metrów do przodu, trochę w prawo i już ją widzę. Jest scena, jest, wysypane drobnym białym żwirem, miejsce koncertowe i jest ekipa. Podszedłem całkiem blisko i stanąłem przy barierkach (niestety scenę od publiczności będą oddzielać barierki; myślałem, że tak jak w Tempodromie, żadnych barierek nie będzie) i natychmiast dopisało mi szczęście. Na scenie, zajętych swoją pracą, krzątało się kilku technicznych. Dokładnie w chwili gdy przybyłem, jeden z nich zaczął przyklejać czarną folię do krawędzi sceny, taśmą koloru czarnego. Rozpoznałem go od razu. Człowiek, który podaje, podczas koncertu, gitary samej Alanis. Pamiętam go z wszystkich koncertów na jakich byłem oraz z nagrań, jeszcze z ery pierwotnej. Człowiek, który jest z Nią od początku. Byliśmy metr od siebie.
„Hey man” – odezwał się jako pierwszy. Wszak widział, że nie ma do czynienia z przypadkowym człowiekiem.
„Come to Poland!” – wypaliłem bez namysłu.
„Come to Poland...” – powtórzył jak echo, dziwnie przy tym rozciągając samogłoski i modulując głos, jakby chciał powiedzieć... „To tak łatwo powiedzieć”, albo, „A co ja mogę..”, albo „Wiesz, ile razy słyszałem podobne prośby?” (może niekoniecznie z Polski).
„Alanis nigdy nie była w moim kraju, w Polsce, znaczy się” – ciągnąłem niezrażony – „ciągle czekamy na jej koncert, z niecierpliwością”. Facet nie skomentował owych rewelacji.
„Zagracie dzisiaj pełny koncert czy skrócony?” – zapytałem.
„Pełny” – odparł z poważną miną, w taki sposób, że uwierzyłem bez zastrzeżeń.
„Dwadzieścia jeden piosenek?”
„Nie... dwadzieścia jeden nie.. Ale osiemnaście będzie” – rzekł, po czym oddalił się w głąb sceny.
Pozostał na niej jeszcze przez jakiś czas, zniknął gdzieś, znowu wrócił, ale nie był już tak blisko jak przedtem. Żeby z nim rozmawiać musiałbym krzyczeć. Pierwszy raz to było „z marszu”; zaskoczył mnie, nie byłem przygotowany na „gadanie”. Miałem jeszcze kilka pytań, a facet wyglądał na sympatycznego. Och, nie wyglądał – jest sympatyczny.
Przyjrzałem się scenie i otoczeniu. Mimo tak wczesnej pory na scenie wszystko było już rozstawione. Zawsze tak samo, przed każdym koncertem. Zastanawiam się, kiedy oni śpią. Z tyłu wisi „szmata” z jedynym-takim-profilem-na-świecie. Na żywo robi wrażenie... aż się rozmarzyłem... Przez chwilę, zanim nie powróciła szara rzeczywistość. Bowiem to co zobaczyłem studziło entuzjazm, który się we mnie obudził.
Scena jest wysoka. Bardzo wysoka. Najwyższa scena z jako do tej pory miałem do czynienia (na koncercie Alanis, oczywiście).
Czyli w ogóle, ponieważ na innych nie bywasz.
Doskonale pamiętam pierwszy koncert Alanis na jakim byłem, czyli w Dreźnie. Tak była podobnie wysoka scena i było kiepsko. Jednak w obecnych warunkach nie powinienem narzekać. Dobrze, że Alanis w ogóle się pojawi i zaśpiewa cokolwiek. Dziwne, ale odkąd zjawiłem się w Berlinie, ani razu nie pomyślałem, że koncert może być odwołany.
Plac przed sceną był pusty. Nie, nie do końca. Krzątała się miejscowa ekipa; ustawiono trzy lub cztery pierwsze rzędy krzesełek centralnego sektora przed sceną, czyli mojego. Skorzystałem z okazji, odmierzyłem trzynaście miejsc od prawej i... cholera, mam najlepsze miejsce! Idealne, dokładnie takie jakie chciałem mieć. Gdyby tylko scena była niższa...
Na końcu owego placu, jakieś pięćdziesiąt metrów od sceny, znajduje się coś w rodzaju namiotu bez przedniej ściany. To stanowisko dźwiękowca, oświetleniowca i kto wie co jeszcze. Poszedłem tam. Kręciło się tam kilku facetów z ekipy, ustawiali coś. A brezent dawał osłonę przed palącym słońcem. Pomyślałem... mogę ich podpytać, o to i owo, na zasadzie Dyzmy (najwyżej mnie wyrzucą). Podobnie jak on, tak i ja nie miałem nic do stracenia. Przysłuchiwałem się uważnie, aby wychwycić tych, którzy mówią po angielsku, i....
.... i w zasadzie niczego się nie dowiedziałem. Skoro już wiedziałem, że koncert będzie pełny, zadawałem dwa kolejne pytania. Czy Alanis zaśpiewa „Flinch” i „Forgiven” (na skróconych koncertach ich nie było) i czy pojawi się na próbie (o ile takowa się odbędzie). Jeden na moje pytania odpowiedział po niemiecku, mimo że przed momentem słyszałem jak mówił po angielsku. Wysoki chłopak o bujnej fryzurze na pierwsze pytanie odrzekł „zobaczymy” i uśmiechnął się tajemniczo, co miało znaczyć, że zaśpiewa. Rozochocony tym zapytałem „jesteś z ekipy Alanis?”. „Nie jestem z żadnej ekipy!” burknął chłopak obrażony i sobie poszedł, aby się więcej nie pojawić. Rekordzistą okazał się oświetleniowiec. Na pytanie o piosenki odparł „nie wiem”, natomiast o próbę „ nie mam pojęcia”. Ja rozumiem; niczego nie musiał, jest w pracy a ja przeszkadzam, ale.. Teraz to ja się obraziłem i dałem spokój.
Na pulpicie dźwiękowca leżała jakaś kartka. Odwrócona do góry nogami, wyglądała na... setlistę. Jeśli to setlista z dzisiejszego konceru... Bywały takie momenty, że w namiocie nie było nikogo. Wystarczyło zrobić dwa, trzy kroki, sięgnąć po nią, rzucić okiem i odłożyć na miejsce. Kilka, kilkanaście sekund i po wszystkim. Zaspokoiłbym ciekawość. Wilk syty i owca cała.
Nie zrobiłem tego. Cóż, oni mi zaufali; nikt nie kazał mnie przepędzić więc nie mogłem robić takich numerów, nie powinienem. Nie potrafiłbym dokonać takiego aktu... świętokradztwa. W zasadzie niczego bym nie osiągnął, a wyrzuty sumienia...
A gdybyś się nagle znalazł w garderobie Alanis, pozostawiony bez opieki, i tam było kilka osobistych drobiazgów, jak to zwykle w garderobie... nie wziąłbyś, na pamiątkę?
Wziąłbym. Ukradłbym, bez wahania. Jestem szlachetnym idealistą, ale nie głupcem.
Jesteś. Dlatego się z Nią nie spotkasz.
Dlaczemu? To już postanowione?
Nic nie jest postanowione, raz na zawsze. Wiele zależy od ciebie. Niewykluczone, że kiedyś..
Kiedy?!!
Kiedy dorośniesz..
Przez następne dwie godziny, z okładem, włóczyłem się po placu, który coraz bardziej przypominał prawdziwe miejsce koncertowe, krążyłem między sceną a stanowiskiem realizatorów. Miejscowa ekipa mieszała się z tą, która pracowała na scenie. Miałem cichą nadzieję, że zjawi się ów sławny techniczny. Wtedy, przy sprzyjających warunkach będę mógł zapytać go o wiele rzeczy. Przygotowywałem listę pytań, na wypadek gdyby nagle się zjawił. Ale się nie pojawił...
Patrzyłem jak ekipa ustawia krzesełka, tworząc rzędy i sektory. Przywozili je „żukiem”, wyciągali wózkiem widłowym, złożone na paletach. Po raz nie wiem już który sprawdzałem swoje miejsce. Widoczność kiepska, poza tym pierwszy rząd ustawiono za daleko od sceny. Można było bliżej!
Gdy ustawiono sektory, do akcji wkroczyły dwie dziewczyny. Naklejały numerki miejsc na niektórych krzesełkach zrywając przy tym stare. Usiadłem na jednym z nich, w ostatnim sektorze, żeby odpocząć. Ach, co za ulga! Później przeniosłem się w cień i usiadłem przy stoliku. Widoczność byłą kiepska, więc przeniosłem się na ocembrowanie średniowiecznej studni. Spojrzałem w dół. Otwór zakryty był metalową siatką. To na wypadek, gdyby zdjęła mnie czarna i niespodziewana rozpacz.
Prace organizacyjne dobiegły końca. Musiało być dobrze po trzeciej, gdy zjawili się ochroniarze. Tacy prawdziwi, w czerwonych koszulkach. Od razu jeden z nich podszedł do mnie. Nie pomogły tłumaczenia, że nie mówię po niemiecku, bowiem on mówił po angielsku. Poinformował mnie, że to zamknięty obszar i muszę go opuścić. Opuściłem, ale nie do końca. Za placem koncertowym i za budkami z jedzeniem i piciem, gdzie zaczęli instalować się sprzedawcy, była droga a wzdłuż niej kilka ławek. Usiadłem na jednej z nich, w pobliżu dwóch potężnych armat. Zagwożdżonych. W przyjemnym cieniu rzucanym przez korony okolicznych drzew; przez lukę pomiędzy budkami widziałem scenę, na której wciąż trwały przygotowania. Nie działo się nic szczególnego.
Aż do momentu, gdy drogą przy której siedziałem przejechała furgonetka z przyciemnianymi szybami. Gdy mnie mijała, zauważyłem, że obok kierowcy siedzi... Jason Orme. Spojrzał na mnie, a ja się uśmiechnąłem.
Wydarzenie to podziałało na mnie elektryzująco. Skoro zjawił się zespół to... może... Opuściłem ławeczkę i stanąłem przy drodze, gotów kontrolować wszystkie przejeżdżające samochody. Alanis mogła pojawić się w każdej chwili. Serce biło mocniej, adrenalina krążyła. Każdy samochód jaki się pojawiał powodował bolesny skurcz gardła. Będzie przejeżdżać tuż obok mnie, może się zdarzyć dosłownie wszystko. To może być ta chwila na którą czekałem tyle lat. Pełna mobilizacja – tym razem nie dam ciała!
Czekałem, kilkadziesiąt pełnych napięcia minut. Pojawił się bus, nie wiem czy ten sam który przywiózł zespół (chyba inny). Dostrzegłem na tylnym siedzeniu dwie niewielkie postacie. Mimo, że samochód przejechał pół metra ode mnie, na tyle wolno, że zajrzałem do środka, mogę powiedzieć tylko tyle, że były to dwie niewielkie postacie. Przyciemniane szyby wykonały zadanie aż nazbyt dobrze. Czy jedną z nich była Alanis..? Kto wie. Żadna nie patrzyła w moim kierunku, nie zwróciła uwagi... Wielkie nadzieje i oczekiwania prysły niczym bańka mydlana. Jak zwykle.
Niedługo potem rozpoczęła się próba zespołu. Na początku obserwowałem to spokojnie; widziałem scenę w luce między budkami. Nie działo się nic godnego uwagi – ciągłe powtarzanie tych samych, mało rozpoznawalnych, fragmentów, ustawianie nie wiadomo czego, było przewidywalne i nudne. Aż do chwili, gdy zespół zaczął grać naprawdę. Wtedy ruszyłem dupsko i stanąłem, przy budce z piwem, na końcu placu i na wprost sceny. Próba trwała w najlepsze, muzycy zaczęli się rozkręcać. W końcu zagrali „You Learn”, od początku do końca. W wersji instrumentalnej, chociaż... nie do końca. Oni grali, a ja śpiewałem. Zachowywałem się prawie tak jak na koncercie. Cholera, było świetnie!! Po raz pierwszy byłem na oficjalnej próbie zespołu. Różnica między „prawdziwym” koncertem a próbą jest taka, że muzycy grają całkiem statycznie. Nikt się z miejsca nie rusza, wokół kręcą się techniczni itp. Po chwili zagrali „21 things” w pełnej wersji, i z moim wokalem.
Warto zaznaczyć, że próbie towarzyszył znakomity dźwięk. Krystaliczny, doskonale przestrzenny i selektywny. Zapewne podczas koncertu był taki, w miejscu, w którym stałem. Więc tak wygląda, od strony dźwiękowej, koncert Alanis. Coś niezwykłego, naprawdę. Delektowałem się tym, ja, weteran alanisowego koncertowania. W miejscu które zwykłem zajmować (czyli w pierwszym rzędzie) dźwięk był kiepski lub żaden. Za to obraz doskonały. Obu tych rzeczy nie można połączyć.
Od pewnego czasu obszar został oficjalnie zamknięty. Ustawiono barierki, których pilnowali ochroniarze, a ja ciągle byłem w środku! Mało tego – ów ochroniarz, który z całą surowością mnie wyrzucił, kręcił się tuż obok. Ciekawe co sobie pomyślał.... Próba nabrała rumieńców, gdy zespól ćwiczył „Woman down” (były także uparcie powtarzane fragmenty „Numb” – wyjątkowo nudne), i w pewnym momencie, od słów „Who do you take me for” zabrzmiał GŁOS ALANIS!!! Poderwałem się jak ukłuty szpilką, wyciągałem szyję, ale Alanis na scenie nie było. Na pewno nie było. Może to i lepiej, bo gdyby była, to.... No właśnie – to co? Bieg do sceny, oddalonej o pięćdziesiąt metrów (chyba więcej), to czyste szaleństwo. W dodatku bezproduktywne. Gdyby jakimś cudem mi się udało, Alanis zapewne uciekłaby za kulisy, a mnie powstrzymały barierki. A jeśli nie... już widzę to pogardliwe spojrzenie, może obraźliwy gest. Nie od dziś wiadomo, że Ona takich rzeczy nie lubi. Okazywania przesadnego uwielbienia.
Więc co.... mam Nią gardzić? Wtedy będzie zadowolona? To chore.
Chore jest to, co robisz...
Owszem. Wszak miłość to choroba. Nieuleczalna; bywa, że śmiertelna.
Gdyby Alanis była na scenie, nie ruszyłbym się z miejsca. Pomachałbym do niej, aby zaznaczyć swoją obecność. Tylko tyle i aż tyle.
Kilka minut później znajomy ochroniarz poprosił mnie o opuszczenie terenu. Wychodziłem niespiesznie i bez żalu. Próba trwała jeszcze około kwadransa. Na jednej z ławek, przy drodze prowadzącej do cytadeli, siedział chłopak z dziewczyną. Podejrzewałem ich o bycie fanami Alanis, obrzucili mnie bowiem spojrzeniem będącym mieszaniną podziwu i zazdrości. Alanis ciągle „śpiewała”, więc ktoś dopuszczony do takiej próby musi być szyszką. Zauważyłem, że chcą mnie o coś zapytać, ostatecznie jednak żadne pytanie nie padło. Mimo, że na końcu języka miałem przygotowaną odpowiedź. Że Alanis na próbie nie ma. Zamiast udawać vipa, chciałem ujawnić niewygodną prawdę. Nie zostałem zdemaskowany, a kilka minut później miałem ciekawsze zajęcie i więcej o tym nie myślałem.
W okolicy bramy prowadzącej do cytadeli kręciło się kilka osób, zapewne fanów, którzy przybyli za wcześnie. W pewnej chwili stanęła przede mną jakaś dziewczyna i zapytała.
- Polak..?
Od jakiegoś już czasu snuła się w pobliżu; łaziła po drodze, trawnikach i okolicznych krzakach.
- Tak.. – potwierdziłem. „Anita?” – dodałem w myślach.
Możliwe, że była ciekawa mnie tak, jak ja byłem ciekaw jej. Bardzo się rozczarowałem. Dziewczyna nie odpowiadała wizerunkowi jaki stworzyłem na podstawie kilku maili jakie wymieniliśmy. W ogóle jak rozpoznała we mnie Polaka..
Po butelce z polską naklejką, którą obracałeś w dłoniach.. geniuszu..
- Siadaj – zaproponowałem – co tak będziesz stała.
Zajęła miejsce na ławce, obok mnie. Zaczęliśmy rozmawiać, a ja przyglądałem się jej, dyskretnie. Niezbyt ładna; ma czarne (zdaje się, farbowane) włosy, niewiele gęściejsze od moich. Oczy ma ładne, takie błękitne...
Powiedziała, że ma szesnaście lat i że zerwała się ze szkoły na koncert Alanis („Alanis jest ważniejsza, szkoła może poczekać” – potwierdziłem), a także, że to będzie jej „pierwszy raz”. Zauważyłem, że mam sporo tatuaży. Jakieś gwiazdki, szlaczki i podobne dziewczyńskie motywy. Pochwaliła się, że ma wytatuowany.. tekst „Ironic”! Widocznie zauważyła moje zdziwienie, podciągnęła bowiem koszulkę i.... rzeczywiście miała!! Od mojej strony, czyli na lewym boku. Może nie cały, ale jedną zwrotkę miała na pewno. Niesamowite... Ciekawe, czy to na stałe czy da się zmyć. Zapomniałem spytać.
Tatuaże to jedno, ale.... Od mojej strony, czyli w lewym uchu naliczyłem pięć kolczyków. W różnych miejscach, nawet w kostce nad małżowiną. Kolczyki miała także w wargach... w języku....
Ciekawe gdzie jeszcze...
Nie byłem ciekawy. To obrzydliwe! Naprawdę uważa, że to ją upiększa..?
Rozmawialiśmy. Ponad godzinę. O Alanis, o naszych ulubionych piosenkach malutkiej (wskazała dwa pierwsze albumy... nie dziwne), o koncertach, tych dawnych oraz tych dopiero co. Czerpałem z własnych przeżyć, więc miałem o czym opowiadać.
Chwaliłeś się, bufonie..
Gdy brakło tematów związanych z bliską nam osobą, przeszliśmy na tematy ogólne. Rozmawialiśmy o wszystkim, nawet o pogodzie („upał? Ty to nazywasz upałem” w Polsce jest prawie czterdzieści stopni i nie padało od trzech tygodni”), powiedziała, że była w Zgorzelcu i....
- proszę dwa piwa! – powiedziała, po polsku!
Prawie idealnie, z niemal wzorowym akcentem! Powiedziała jeszcze dwa inne zdania, po polsku, ale nie pamiętam jakie. Wymowa wskazywała na dużą praktykę.
W pewnym momencie wyciągnęła... paczkę papierosów! „Ty palisz? Nie powinnaś.... Oj tam.. jestem taka podekscytowana. To mentolowe” Zapaliła. Śmierdziało jak cholera. W trakcie naszej pogawędki zapaliła jeszcze jednego. Była w krótkich spodenkach i ciągle coś ją gryzło, chociaż nie zauważyłem co by to mogło być.
„Nie chciałbym mieć takiej córki” – pomyślałem.
Dobrze nam było razem. Miała neutralny akcent i potrafiła cierpliwie słuchać. W pewnej chwili zwróciłem uwagę na bilet, który od jakiegoś czasu trzymała na wierzchu. Piąty rząd... dwudzieste miejsce..
- Piąty rząd...?
- No tak... Nie dałam rady kupić lepszego..
- Jak to piąty rząd? Przecież wysłałem ci do pierwszego!
- Wysłałeś mi... bilet..?
Sytuacja zrobiła się mocno niezręczna; pojąłem bowiem, że ta dziewczyna nie jest tą za kogo ją uważam. Nie starałem się wyjaśnić pomyłki, tylko udawałem głupiego. Faktycznie, niezbyt mądrze.
Zauważyłem, że drogą z cytadeli, po drugiej stronie barierek (barierki ustawiono już przy wejściu na most) zmierzają muzycy zespołu Alanis. We czterech. Brakowało bodajże drugiego gitarzysty. Zerwałem się z miejsca, zamierzałem podejść, zagadać, może o coś zapytać. Zanim zebrałem na tyle odwagi żeby wprowadzić plan w życie, Jason zrobił zdjęcie planu cytadeli i ekipa odeszła..
Na bramkach wzmocniono ochronę, przyniesiono kosze na śmieci, momentalnie ustawiła się kolejka, która ciągnęła się wzdłuż drogi do cytadeli, potem zakręcała i biegła dalej, nie wiadomo jak daleko. Setki, tysiące fanów, których wcześniej nie było. Pojawili się nagle, nie wiadomo skąd, jakby wyrośli spod ziemi.
- spotkamy się po koncercie? – zapytała (nie) znajoma dziewczyna
- jasne – odparłem swobodnie, chociaż spotykać się z nią nie zamierzałem.
Ustawiła się w kolejce. Ja się z tym nie spieszyłem, bo i po co. Był pewien problem, którym należało się zająć. Miałem ze sobą żel do golenia, w na tyle dużym i ciężkim opakowaniu, że w razie kontroli będzie łatwo go wykryć. Postanowiłem się go pozbyć, ukryć gdzieś, a po koncercie zabrać. Zawędrowałem do pobliskiego lasku, ale moje wysiłki spełzły na niczym. Wszędzie byli ludzie, żadnej intymności. Trudno, wyrzucę do kosza. Albo.... podszedłem i zapytałem jednego z ochroniarzy, czy mogę wejść z czymś takim. Odparł, że jak najbardziej. Nie można wnosić ostrych przedmiotów i narkotyków (ciekawe, głąbie, jak mi te narkotyki znajdziesz). Świetnie.
Kolejka przesuwała się wolno, ospale i grzecznie. Byłem spokojny; bramki otwarto o siódmej, do koncertu pozostała godzina. Niepokoić zacząłem się dopiero dwadzieścia minut później. Przechadzałem się wzdłuż kolejki, spoglądałem w głąb ulicy. Mimo że do środka wpuszczano nowych fanów, kolejka wcale się nie zmniejszała.
- chcesz sprzedać bilet? – zagadała jakaś dziewczyna. Łaziłem wzdłuż kolejki z biletem, więc wzięto mnie za konika.
- No co ty... mam najlepsze miejsce – odparłem chełpliwie.
Właśnie owo najlepsze miejsce było przyczyną, dla której wciąż pozostawałem na zewnątrz. Chciałem zrobić to co w Tempodromie. Wejść dopiero wtedy, gdy obszar będzie wypełniony. Kroczyć dumnie między rzędami, wprost do pierwszego rzędu, na oczach zawistnych fanów. Niech cały świat mi zazdrości.
Ale... miałem przecież drugi bilet, ten kupiony oficjalnie. Nie wystawiałem go na sprzedaż. Był zabezpieczeniem na wypadek, gdyby bilet kupiony na ebayu okazał się fałszywy. Poczekałem aż dziewczyna skończy gadać przez komórkę i zbliżyłem się do niej.
- mam bilet dla ciebie – zagadałem
- ile?
- Sześćdziesiąt euro.
- Trzydzieści pięć
- Pięćdziesiąt
- Czterdzieści pięć
- Wygląda na to, że Alanis nie zobaczysz – rzuciłem złośliwie i odszedłem.
Pospiesznie, aby dziewczyna nie zaakceptowała mojej propozycji. Przecież nie miałem zamiaru sprzedawać tego biletu. Groźba, że ów wspaniały bilet jest fałszywką ciągle istniała.
Gdy po kolejnych dwudziestu minutach dołączyłem do kolejki i znalazłem się na obszarze cytadeli (faktycznie, wpuszczono mnie z metalowym pojemnikiem – ochroniarz na bramkach objął mój plecak, od dołu i lekko potrząsnął – nawet nie zaglądał do środka), okazało się, że misterny plan zupełnie się nie powiódł. Co najmniej połowa miejsc była wolna; wielu spośród fanów okupowało stoiska z jedzeniem i piciem. Jakby nie mogli najeść się i napić w domu.
Swoje, jakże wspaniałe miejsce, znalazłem bez trudu. Rozejrzałem się wokół. Sektor był „ściśnięty”; czwarty rząd w którym powinienem siedzieć znajdował się całkiem blisko. Widoczność sceny – doskonała. Niewiele był stracił. Za wyjątkiem prestiżu, oczywiście. Pierwszy rząd daje gwarancję bezpośredniej bliskości i spojrzeń Tej Jedynej, natomiast czwarty... to tylko koncert i nic więcej.
Usiadłem. Na siedząco, widoczność sceny bardzo kiepska, ale nikt nie będzie przecież siedział. To tylko chwilowe. Rzędy powoli zapełniały się fanami. Przyglądałem się Niemkom... trafiały się tak urodziwe, że z obrzydzeniem odwracałem głowę. Bywały także nieliczne i chwalebne wyjątki.
Od pierwszej chwili moją uwagę zwrócił chłopak siedzący po lewej stronie. Głównie dlatego, że był łudząco podobny do.... Andrzeja. Przez pewien czas zastanawiałem się czy to na pewno nie on, rozważałem wszystkie za i przeciw. Cóż, Andrzej zagadałby do mnie przecież, rozpoznałby mnie. Chyba że z jakichś powodów nie chce mnie znać. Owo wytłumaczenie przyjąłem w sposób naturalny i bez naturalnego sprzeciwu. Andrzej to wielce oryginalny człowiek (w każdym możliwym znaczeniu) i można spodziewać się po nim dosłownie wszystkiego.
Facet przyciągnął moją uwagę nie tylko dlatego, że był podobny do znajomej mi osoby. Przyglądałem mu się dyskretnie. Do koncertu jeszcze daleko i nie działo się nic wyjątkowego, ale on obrzucał scenę i otoczenie spojrzeniem będącym mieszaniną nabożnej czci, zachwytu i chorobliwej fascynacji. Tak patrzy ktoś, kto czekał przez wiele lat aby ujrzeć wreszcie kogoś, kogo uwielbia. W zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego i sam będąc wybitnym ekspertem od fanatycznych uwielbień powinienem zrozumieć i zaakceptować, ale facet miał to coś w oczach. Niepokojącego. Coś, co podszepnęło mi, że to wariat. Lub człowiek będący pod wpływem. Czegokolwiek, przyjętego z zewnątrz. Przypominał niebezpiecznego fanatyka, który nie cofnie się przed niczym.
Słuszność mojej tezy oraz to, że byłem na dobrym tropie, potwierdziło zachowanie owego jegomościa w trakcie koncertu. Pojawienie się niektórych utworów przyjmował z takim niedowierzaniem, że aż łapał się za głowę (to nie przenośnia!), zupełnie tak, jakby się ich w ogóle nie spodziewał. Dziwne, bowiem Alanis rzadko zmienia setlisty i z koncertu na koncert jest do bólu przewidywalna. Facet śpiewał wraz z nią (co dziwne nie jest, jako że sam zwykle robię tak samo), ale w karykaturalny, teatralny sposób, żywo przy tym gestykulując. Podkreślał w ten sposób niektóre, kluczowe partie tekstu, szturchając mnie przy tym, ale nie miałem pretensji. Bywało tak, że wyciągał do Alanis złożone dłonie, w niemym geście...
Hmmm.... Dla przeciętnego, normalnego człowieka to niepojęte. Ja przyjmuję to nieco inaczej. Widziałem (na koncertach Alanis) niejedno, ale z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy. Gdy opowiadam o Alanis, o tym co przeżyłem, ludzie nazywają mnie wariatem lub fanatykiem. Nie protestuję, gdyż wiele w tym racji. W świetle tego co robię i jak się poświęcam, jestem nim. Na koncertach nie stoję jak słup soli, ale w porównaniu z tym co tamten wyczyniał... Może są ludzie pełni ekspresji, skryci introwertycy, którzy czekają na odpowiedni impuls aby eksplodować, ale on... Spojrzałem mu w oczy.... albo szalony, albo naćpany, zawyrokowałem. Tacy jak on bez wahania pociągają za spust, rozbijają samoloty pełne niewinnych ludzi...
Alanis ma rację, po trzykroć rację. Że się izoluje, że się boi. Strach pomyśleć, co by mogło się stać, gdyby ktoś taki znalazł się z Nią sam na sam..
A ty..?
A ja nie. Gdyby powiedziała „nie’, uszanowałbym jej decyzję. Są granice których nie przekroczę, zasady, których przestrzegam. Jestem cieszącym się estymą, normalnym wariatem. Cóż z tego, skoro tacy jak on zamykają drogę dla takich jak ja. Alanis stroni od jednych i drugich. Pierwszych ze względów bezpieczeństwa, a drugich profilaktycznie. Na wypadek, gdyby pod wpływem emocji mieli się zmienić w tych pierwszych.
Miejsce koncertowe napełniało się fanami, powoli ale systematycznie. Nie zdziwiłem się, gdy pojawili się znajomi. Słynne dwie, bardzo do siebie podobne Niemki. Wcale przez te cztery lata nie wypiękniały. Dzieliło nas tylko jedno, jeszcze niezajęte, miejsce. Zauważyłem, że nie mają obrączek.
Oto twoje przeznaczenie. Wybieraj.
Zapomnij...
Wraz z nimi pojawił się ów słynny, prześladujący mnie Niemiec (ciekawe jak mówi o mnie...), niby-brat, pozostający z nimi w serdecznej zażyłości. Miał na sobie koszulkę, której wizerunek wyrażał protest przed-czymś-tam (na koncert Alanis bez koszulki opartej na motywach Alanis? Taki fan jak on? Nie mogłem uwierzyć) i gustowny kapelusik. Ostatecznie zajął miejsce także w pierwszym rzędzie, tylko po przeciwnej stronie sektora, na samym jego końcu. Kiepsko... A gdzie byłeś, kiedy bezskutecznie usiłowałem sprzedać swoje bilety? Na twoim własnym ebayu, w dodatku po „kosztach produkcji”. Dałeś pan ciała, panie Niemiec.
Do wielkiej trójki dołączyła reszta stałej ekipy – mała (i brzydka) Niemka i gruba Niemka (wcale nie gruba – akurat w sam raz. I ładna), oraz dziewczyna, którą widziałem po raz pierwszy. Miała ładne zęby (takie....hmm.. duże.. jak Ona), piękne długie włosy i latynoski charakter. Reszta ekipy siedziała gdzieś w okolicach mojego prześladowcy.
Przybywali nowi fani, kręcili się między sektorami w poszukiwaniu miejsca (jakby nie mogli sprawdzić, wcześniej, na mapce, gdzie ono leży). Czasami zbliżali się do mnie; podnosiłem wtedy niespokojny wzrok. W każdej chwili któryś z nich może podejść, z biletem identycznym jak ten który posiadam i oznajmić..
„to moje miejsce”
Ale tak się nie stało.
Minęła dwudziesta, na placu boju nie zjawiły się trzy osoby na które czekałem. Polak, któremu sprzedałem bilety. „może nie przyjedzie”, pomyślałem. Cóż, potwierdził, że bilety dotarły, więc umyłem ręce. Czy się pojawi czy nie, to nie moja rzecz. Ale się pojawił, z towarzyszką. W koszulce „Happysad”. Miałem tą przewagę, że wiedziałem kim są, natomiast oni nie wiedzieli kim jestem ja i gdzie mnie szukać. Miałem zamiar podejść, zagadać, ale... zrezygnowałem. Dlaczego? Och, nieważne..
Koncert za chwilę się zacznie, a miejsce obok mnie pozostaje puste. Trzynaste; może okazać się pechowe. Anita nie potwierdziła, że otrzymała bilet. Jeśli tak się nie stało, a ja wziąłem pieniądze... Czułem się źle. Jak oszust albo złodziej.
Przyszła; w najmniej spodziewanym momencie. Wysoka, szczupła dziewczyna, o długich rudoblond włosach. Delikatna i nieśmiała, ze smutkiem wypisanym na twarzy. Miała lat dwadzieścia osiem. Albo dwadzieścia dziewięć. Dziewczyna z klasą; wystarczyło jedno pobieżne spojrzenie żeby tego dowieść. Znam się na tym. Zajęła jedyne wolne miejsce w pierwszym rzędzie. Obok mnie. Nie miała obrączki.
Oto moje przeznaczenie. Wybrałem.
Zapomnij ...
Zerknęła w moim kierunku. Nie było sensu udawać, że się nie znamy.
- cóż, wygląda na to, że bilet nie jest fałszywy – zagadnąłem.
Uśmiechnęła się, coś odpowiedziała. Niestety, rozmowa w ogóle się nie kleiła. Może dlatego, że była nieśmiała, mało kontaktowa i nie dążyła do podtrzymania konwersacji, a może dlatego, że byłem podekscytowany bliskością tej, na którą wszyscy czekamy. Spodziewałem się, że koncert rozpocznie się lada chwila. Anita wyznała, że nigdy wcześniej nie widziała Alanis, na żywo. Kolejna, która będzie mieć swój „pierwszy raz”. A ja... kiedy miałem swój? Tak dawno.. ale pamiętam doskonale. Pierwszych razów się nie zapomina. Teraz będzie kolejny, albowiem koncert właśnie się zaczął... Zgromadził, według różnych danych, od trzech do dziesięciu tysięcy fanów. Ktoś oszacował, że Cytadela mieści dziesięć tysięcy; z kolei źródła zbliżone do oficjalnych podały, że trzy tysiące. Myślę, że było znacznie poniżej pierwszej wartości i nieznacznie powyżej drugiej. Dokładnie nie wiem, nie zdążyłem przeliczyć.
Pojawił się zespół (szkoda, że nie ma Davida Levity – jego miejsce zastąpił miśkowaty koleś, podobny do Portosa z „Trzech muszkieterów”) i zaczął grać. Póki co podniecać się nie ma czym. W pierwszym rzędzie wszczął się ruch. To „mój” Niemiec, wraz z odłamem nieśmiertelnej ekipy, która mu towarzyszyła, zerwał się z miejsca. Jeden z ochroniarzy natychmiast ruszył w ich kierunku, powiedział coś i usiedli. Nie dostrzegłem niebezpieczeństwa. Póki co...
Koncert rozpoczął się od dźwięków...

I REMAIN

Zaczęła śpiewać Alanis. Znaczy się, było słuchać głos, ale samej Gwiazdy jeszcze nie ma. Kto wie, czy śpiewa naprawdę, skoro jej nie widać. Nie lubię takich zmyłek. Czemu to ma służyć? Lubię, gdy koncert rozpoczyna się intrem lub specjalnie na taką okazję zmontowanym teledyskiem. Tak mi się marzy, ale niestety... Jak świat światem jeszcze się to na koncercie Alanis nie zdarzyło. I się nie zdarzy, bowiem wyposażenie techniczne i wystrój sceny na jaki się zdecydowano jest nader skromny. Kryzys? Nudny fragment szybko mija, na scenę wybiega „żywa” Alanis i przy umiarkowanym aplauzie rozpoczyna.....

WOMAN DOWN

Utwór z nowej płyty, ale dla szanujących się fanów to żadna nowość. Warto zaznaczyć, że całkiem udany. Naznaczony jest piętnem nowoczesnej produkcji, ale ma puls do złudzenia przypominający „All i really want”, a nawiązanie do klasyki to dobry pomysł. Mniejsza o muzykę, choćby była nie wiem jak dobra. Alanis jest na scenie!! Zerwałem się z miejsca; widzę, że dwie „piękne” Niemki zrobiły to samo. O resztę nie dbam; prawdę mówiąc, gdy tylko pojawiła się Alanis reszta straciła rację bytu. Nie widziałem Jej, na żywo, od czterech lat. Pierwsze wrażenie jest... bardzo złe! Alanis ma chorobliwie bladą cerę, skórę na twarzy jakby napiętą, włosy (wprawdzie długie) rzadkie (!!), spadające (jakby tłustymi) kosmykami, które to kosmyki ciągle z twarzy odgarnia. Usta pociągnięte bladoróżową szminką, nadają Jej z lekka trupi wygląd. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Przecież, na filmikach z angielskich koncertów, wyglądała naprawdę nieźle. Żeby nie powiedzieć dobrze. Tymczasem na żywo...jest kiepsko. Za to ubrana fajnie. Sweterek z rękawkami do łokcia, w kolorowe paski, wygląda na wełniany i robiony na babcinych drutach. Do tego czarne, skórzane spodnie..
Nie są skórzane.
Byłem przekonany, że są. Od chwili gdy się pojawiła, przez pewien, dosyć długi czas, zastanawiałem się, czy.... ma coś pod spodem. Ostatecznie kwestia pozostała nierozstrzygnięta, ale wyglądało tak, jakby nie miała. Dłonie ma kościste, na palcach prawej dłoni dwa pierścionki. Masywne i jakby tandetne. Na lewej tylko jeden, ale ten-który-odbiera-wszelką-nadzieję. Buty..... czy Alanis ma jakieś buty? Zapewne jakieś ma, ale długo trwało zanim dostrzegłem, że są czarne, i to wszystko. Widoczność jest kiepska; zwłaszcza, gdy się siedzi. Siedzi?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 18:09, 04 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:13, 04 Lis 2012 Powrót do góry

Zerwaliśmy się z miejsca, od razu gdy się pojawiła! To znaczy ja i dwie słynne Niemki, a reszta siedziała na dupie. Natychmiast podszedł do nich ochroniarz, ten sam, który pilnował mnie podczas próby. Coś do nich powiedział, a one usiadły. Usiadłem i ja, bo skoro zdołał je przekonać, to mój opór nie miał najmniejszego sensu.
Nie wiem co za kretyn zdecydował, by koncert odbywał się na siedząco. Ciekawe kto i czy Alanis miała z tym coś wspólnego. Kto chce niechaj siedzi, to jeszcze rozumiem. Ale zabraniać wstawania tym, którzy mają ochotę się bawić, tłumić naturalne odruchy prawie siłą.. W głowie się nie mieści!! Tymczasem Alanis podziękowała za owację (której w zasadzie nie było), nam za przybycie i zaczęli...

All I Really Want

Klasyka, wiadomo. W dodatku jeden z nielicznych utworów, który przetrwał do czasów współczesnych prawie w niezmienionej formie. Byłoby idealnie, gdyby zagrali trochę wolniej, ale.. Alanis gra na harmonijce, jak za dawnych lat. Czego chcieć więcej? Łazi przy tym po scenie, z kąta w kąt. Tyłeczek ma dziwnie płaski, jak moja koleżanka z pracy. Tylko że owa koleżanka braki z tyłu rekompensuje wielką obfitością z przodu, czego o Alanis powiedzieć nie można. Jak zwykle punktem kulminacyjnym, na który wszyscy (nie wiem czy wszyscy, ale ja na pewno) czekają jest charakterystyczne mlaśnięcie językiem, po którym następuje krótka przerwa, gasną światła.. Właśnie – światła gasną; cóż z tego, skoro efekt takiego działania jest żaden. Koncert rozpoczął się za wcześnie. Jest całkiem jasno, nawet słońce nie zaszło. Absolutnie zero klimatu, jaki powinien koncertowi towarzyszyć. Kolejny poroniony pomysł.
I jeszcze coś. Bardzo ważnego. Odkąd zjawiła się Alanis, od pierwszej chwili, już wiedziałem, że będzie inaczej. Inaczej niż zwykle. Interakcja gwiazdy wieczoru z publicznością jest znikoma, żeby nie powiedzieć zerowa. Zamknięta w sobie lub wpatrzona w odległy, bliżej nieokreślony punkt, wykonuje kolejne utwory w starannie zaplanowany i mechaniczny sposób. Jest powściągliwa i minimalistyczna. Wraz z upływającymi minutami nie zmienia się nic; nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że tak będzie aż do końca. Gdzie dawna serdeczność, spontaniczność, uśmiechy, powłóczyste spojrzenia głównie na mnie... na mnie... na mnie... Nie będzie? Nie wierzę. Zaprzeczam faktom i zaklinam rzeczywistość. Nadzieja umiera ostatnia; dopóki żyję i tutaj jestem, wierzyć będę. Cztery lata zmieniły wiele, ale czy aż tak wiele? Cholera, nie przyjechałem tutaj aby obejrzeć koncert czy posłuchać muzyki. Z miejsca w którym się znajduję słychać kiepsko i mało selektywnie (co w przypadku pierwszego rzędu jest normą), w dodatku kiepsko widać, bo scena jest wysoka i siedzę. Przyjechałem dla owej kobiety, jedynej takiej na świecie, którą...
Którą co..
Dobrze wiesz co...
Przyjechałem po owe spojrzenia, te zabawne i te śmiertelnie poważne, po niezwykłe gesty, mimikę zrozumiałą tylko nielicznym, która dla mnie nie ma tajemnic, po wachlarz niezwykłych emocji jakimi nas (a zwłaszcza mnie) obdarza. Są mi bardzo potrzebne. Do życia, do przetrwania w jednym sensownym kawałku, do naładowania akumulatorów nadziei, do pokolorowania tego co szare i bezbarwne.
Zawsze to mnie traktowała w wyjątkowy sposób, po królewsku. Nie wiem jak to możliwe; na koncertach bywało tysiące fanów, ale spośród nich wybrała właśnie mnie. To na mnie skupiała szczególną uwagę, a ja byłem przeszczęśliwy. Nie ponosiła mnie fantazja, naprawdę. Jeśli mówiłem, że coś się wydarzyło, to się wydarzyło. Dawała mi wiele, a ja czerpałem z tego garściami jednocześnie mając nadzieję, że brała także coś ode mnie, coś, co mogło się przydać, do czegokolwiek.
Niestety to już historia, zamknięty rozdział, pomyślałem. Obserwowałem koncert ze spokojem; przez kilka pierwszych utworów kręcili się jeszcze spóźnieni fani, w poszukiwaniu swoich miejsc. Co z tego, że mam (teoretycznie) najlepsze miejsce, skoro nie wydarzyło się nic. I nic nie wskazuje na to, żeby miało się wydarzyć. I jeszcze musimy siedzieć. Echhh....
Miałem mętlik w głowie, czarne chmury przysłoniły horyzont, a świat rozłaził się w szwach. Mimo to nie straciłem czujności i nie spuszczałem wzroku z Alanis, ani na chwilę. Ona mnie nie zauważa, zapewne nie jest nawet świadoma mojej obecności, ale to nic, pomyślałem. Chociaż sobie popatrzę, bo jest na co. Właśnie wtedy, w chwili gdy się tego najmniej spodziewałem zdarzyło się... coś. Alanis zbliżyła się do krawędzi sceny i spojrzała głęboko w dół..
Widzisz jakie to trudne? Spojrzeć z takiej wysokości, na kogoś, kto siedzi pod samą sceną.
Fakt, nie zaprzeczę.
Dokładnie na mnie i tylko na mnie. Spojrzenie było mierzone, celowe i precyzyjne. Jakby planowała go od pewnego czasu (dałbym głowę, że nie spojrzała na mnie wcześniej ani razu, nawet przelotnie) i wykonała to co zamierzyła. Może było tak, że w pewnym momencie „natknęła się” na kogoś znajomego i zatrzymała spojrzenie, na chwilę. Znajomego? Tak, ponieważ Alanis rozpoznała mnie. Niesamowite, ale wciąż mnie pamięta! Wiem to stąd, ponieważ na twarzy gwiazdy pojawił się wyraz szczególnego i bezgranicznego zdumienia. Była zdziwiona faktem, że przybyłem na koncert i ujrzała mnie ponownie. Przez jedną krótką chwilę wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć – „to ty jeszcze żyjesz?” Tak, jeszcze żyję, chociaż podcięłaś mi skrzydła...
Ów szczególny wyraz twarzy zawierał coś jeszcze; subtelną domieszkę kilku innych składników, których nie podejmuję się wyodrębniać i nazywać czy określać ich charakteru, znaczenia oraz wagi dla ogółu, gdyby interpretacja przebiegła pomyślnie.
Chciałem żeby na mnie spojrzała – i proszę, stało się. Czy jestem szczęśliwy, zadowolony chociaż? Nic a nic. Nie do takich spojrzeń byłem przyzwyczajony, nie takimi karmiony. Wolałbym, żeby nie spojrzała na mnie wcale.
Naprawdę?
Nie. Oczywiście że nie. Mogła spojrzeć na mnie z wyższością, pogardą i tym gorszym rodzajem litości, który wywodzi się z przekonania o własnej wartości. Nic takiego nie nastąpiło. Nastąpił za to koniec piosenki i po kilku zdawkowych podziękowaniach ze strony Alanis rozpoczęli...

You Learn

Kolejny z wielkich hitów, wobec którego żaden szanujący się fan nie przejdzie obojętnie. I nie zamierzałem – zerwałem się z krzesła; w końcu korzenie mi z tyłka nie wyrosły. Ja, moje Niemki i... nikt inny. Powtórzyła się sytuacja sprzed kilku minut. Podszedł do nich ochroniarz, coś im powiedział. Usiadły, więc usiadłem i ja. Wściekły. Alanis... widzisz i nie grzmisz?! Alanis nie widzi, bo zajęta jest śpiewaniem. Macha przy tym rękami i maszeruje w miejscu, prawie jak za dawnych czasów. Pomachała trochę włosami, żebyśmy nie mieli pretensji.
Jeden z fanów, przemykając wzdłuż barierek, zatrzymał się nagle, dokładnie na wprost Alanis. Zaczął posyłać jej całusy, garściami, przesadnie teatralnym gestem. Nie wynikało to z potrzeby serca czy wewnętrznego przekonania; facet chciał się popisać, pokazać i sam siebie wypromować. Popisy nie trwały długo – ochrona i tym razem wykazała się skutecznością. Bardzo dobrze, ponieważ.... byłem zazdrosny. Co na to Alanis? Nic. Nawet na niego nie spojrzała. I już.
Znowu chwila przerwy podczas której Alanis, odwrócona plecami, sięga po butelkę. Wygląda na to, że pije. Małymi, oszczędnymi łykami. Płyn w butelce się rusza. Następnie mój „znajomy” przynosi Jej gitarę i rozpoczynają....

Guardian

Kawałek doskonale znany. Pierwszy singiel z nowej płyty i potencjalnie największy przebój. Czy jest przebojem? To zależy. Od tego, jakie przyjmiemy kryteria oceny. Gdyby porównać go z prawdziwymi przebojami złotych czasów, odpada w przedbiegach. Ale jako przebój nowej ery sprawdza się dobrze. Sprawnie, umiejętnie napisany. Nie podobają mi się owe delikatne dźwięki klawiszy na początku i generalnie zbyt duży udział elektroniki, ale to moja, subiektywna ocena. Za rockową Alanis zawsze stałem murem.
Alanis wpatrzona nie wiadomo gdzie, śpiewa. I gra. Wiadomo, tekst jest dla Niej szczególnie ważny.
A który tekst jest dla Niej nieważny?
Słuszna uwaga.
Gra.. Nawet się stara. Zerka na gryf gdy zmienia akordy, macha łapką. Tylko że jakoś owego grania nie słychać.
W pewnym momencie wędruje wzdłuż sceny, przy krawędzi. Gdyby tylko odwróciła głowę, gdyby odwróciła... Nic z tego, jest bardzo skoncentrowana i nic do Niej nie dociera.
Koniec. Klaszczemy. Ja klaszczę, udając, że bardzo mi się podobało. Alanis się uśmiecha i dziękuje, udając, że bardzo Jej na nas zależy. Oszukujemy siebie nawzajem. Równowaga w przyrodzie zostaje zachowana. Alanis znowu odwiedziła podręczny bufet. Hmm... wygląda jakby uklękła...
Rzeczywiście tak było.
Pije. Zespół zaczyna grać; już wiem co to jest. Alanis dostaje kolejną gitarę, tym razem akustyczną i rozpoczyna się, na dobre...

Flinch

Utwór, którego nigdy nie słyszałem na żywo (słyszałem go wprawdzie w wykonaniu cover bandu Królika, nawet w całkiem udanej wersji, ale to liczy się jakby mniej). Jest takich niewiele, dlatego każdy kolejny „odhaczony”, stanowi cenną zdobycz. Możecie kręcić nosem, ale (podobnie jak „Simple Together”) „Flinch” bardzo lubię i cieszę się, że Alanis włączyła go do obecnej setlisty. Za co? Może dlatego, że jest piękny, może dlatego, że uwielbiam ballady, może dlatego, że Alanis zawsze wtedy wygląda pięknie, może dlatego, że nie da się piosenek Alanis nie lubić, a może jest jakiś inny powód. Ukryty.
Alanis bardzo skoncentrowana, stara się i jest całkiem przekonywująca, na gitarze gra tylko w refrenach, a zespół nie przekombinował z aranżacją. Zagrali prawie w niezmienionej wersji. Jak wypadło? Cóż, bywały lepsze wykonania, ale gdy zmierzać tą ścieżką, to wszystko co kiedykolwiek usłyszałem na żywo, Alanis kiedyś tam wykonała lepiej. Nie mogę narzekać, zwłaszcza jak na pierwszy raz.
Znaczy się... mogę, powinienem narzekać! Dlatego, że nas posadzono, nie pozwalają bawić się jak należy. Jestem wściekły! Oh, jakże się cieszę, że zanadrzu mam jeszcze jeden koncert. Tam nikt nie usiądzie; chyba, że na podłodze. Zjawi się cała ekipa, to pewne, i będziemy świetnie się bawić! Za to teraz, mam dziwne wrażenie, że koncert...
Jest nudny..?
Nie, nie. Nie do tego stopnia. Odnoszę wrażenie, czas biegnie szybciej niż zwykle. A koncert przecieka między palcami.
Zabierają statyw, a Jason zaczyna grać charakterystyczny wstęp do...

Forgiven

Kolejny z tych, na których bardzo mi zależało. Tak dawno, ale pamiętam doskonale. Alanis to kawał historii mojego życia. Stanowiła ważną jego część, od zawsze. Kiedy Alanis tryumfalnie objeżdżała świat, po raz pierwszy, miałem dwadzieścia lat. Siedziałem w ciemnym pokoju, na podłodze, stale w tym samym miejscu, gdzie była najlepsza akustyka, i słuchałem muzyki. Nie było komputerów, internetu i youtube. Był to zupełnie inny świat niż ten jaki znamy, wcale nie gorszy. „Jagged little pill” miałem na kasecie. Bardzo się cieszyłem, że „Wake up”, którego nie lubiłem (i nie lubię do tej pory) jest na końcu; mogłem przewinąć taśmę do końca i zacząć od początku. Ciemność pozwalała się skupić i lepiej chłonąć emocje. A takowych nie brakowało. Słuchałem i marzyłem, zwłaszcza przy „Forgiven”. Niekoniecznie o Niej. Od początku nie była mi obojętna, ale to Coś, miało przyjść dopiero za kilka lat. Siła tak potężna, że zmusiła mnie do robienia rzeczy, na które zupełnie nie miałem ochoty. Wstać, iść, biec za Nią. Koncerty, podróże... Dla mnie, domatora, to rzecz niepojęta. Wtedy nigdy bym nie przypuszczał, że stanie się to wszystko, co się stało.
A teraz obserwuję jak Alanis śpiewa „Forgiven” na żywo. To pogoń za tym co minęło, bezpowrotnie, próba nadrobienia minionych lat, które straciłem. Gdybym zaczął „karierę” kilka lat wcześniej, zobaczyłbym nie takie piosenki, nie w takich wykonaniach. Alanis była młodsza, dynamiczna, pełna wigoru... Echhh.... Bardzo tego żałuję...
Zamiast narzekać, powinienem cieszyć się tym, co jest. Zwłaszcza, że nie jest źle. „Forgiven” w prawie niezmienionej wersji, Alanis dużo chodzi po scenie i śpiewa naprawdę dobrze. Nie ma takiej agresji jak przed laty, ale... Przypomniał mi się fragment koncertu z festiwalu „Rock am Ring”, gdzie w trakcie wykonywania „Forgiven” na scenę wdarł się jeden z fanów. Zamiast paść do nóg i stopy całować skakał jak kretyn, machał rękami... Mieć taką szansę i nie wykorzystać jej – niewiarygodne. Teraz, w stosownym momencie, przy słowach „my brothers they never” widzę co się tam wydarzyło. Podświadomie oczekuję, że wydarzy się ponownie, ale tym razem nikt nie zakłócił koncertu.
No i koniec. Dużo chodziła, ale do krawędzi sceny nie podeszła, nie spojrzała na mnie, ani na nikogo. Wyizolowana i zamknięta we własnym świecie, do którego tacy jak ja nie mają dostępu. Ale i tak było pięknie. Po chwili Alanis zmienia gitarę na akustyczną a Jason zaczyna grać wstęp do..

Hands Clean

Prawdziwy, samodzielny przebój, który wytrzymał próbę czasu i nie pochodzi z dwóch pierwszych płyt. Bardzo go lubię i stanowi, dla mnie, ważny punkt koncertu, jeśli się tylko pojawi. Od początku fani klaszczą do rytmu, a mnie jakby ktoś ukłuł szpilką w tyłek. Zerwałem się z miejsca – niech się dzieje co chce! „Moje” Niemki także poszły za ciosem. Momentalnie do akcji wkroczyła ochrona; zerknąłem w prawo i.... aż się wierzyć nie chce! Cały sektor na nogach!! Teraz, gdy mam wsparcie, jestem pewien, że nic mi nie zrobią (na jednym z filmików widać, jak jeden z fanów, wielki łysy facet o twarzy recydywisty, wstaje i gestami daje znać żeby pójść za jego przykładem – stary, wielkie dzięki!), będę tak stał do końca świata. Ochroniarze skupili się w jednym miejscu, wymienili między sobą kilka zdań i.... dali spokój. Zwyciężyliśmy! Udało się! Jestem bardzo szczęśliwy. Nie myślę o tym co było – koncert jakby dopiero się zaczął.
Alanis śpiewa, a podczas zwrotek trzyma ręce zgięte w łokciach i porusza palcami zginając je i błyskawicznie prostując. Nie mam pojęcia co ów gest miałby oznaczać. Widzę go po raz pierwszy w życiu. Podnosi także dłoń, do góry i wskazującym palcem wskazuje niebo. Co to znaczy? Patrz wyżej.
Maszeruje w miejscu zmysłowo kręcąc biodrami i cokolwiek by to nie znaczyło wiem, że to lubię. Do pełni szczęścia brakuje mi choćby jednego spojrzenia. Ooo... jest! Spojrzał na mnie basista... Zdaje się, że nie tego oczekiwałem. Wszystko co dobre szybko się kończy, tak i „Hands Clean” ma swój koniec. Alanis oddaje gitarę i.... patrzy na mnie!! Patrzy – to wielkie słowo. Obdarzyła mnie przelotnym, chociaż wyraźnym, spojrzeniem. Ledwo musnęła. Gdyby scena nie była tak wysoko... Echh.. Teraz następuje druga część...

I Remain

Co uważam za lekką manipulację. Jakby co, powiedzą.. ”przecież był kolejny utwór, tak?” Tak, ale... Trwa to bardzo krótko, Alanis mało sympatycznie się wydziera...
Do tej pory pomysł z dzieleniem utworów na części wdrażano w przeszłości dwukrotnie. Kiedyś na trzy części dzielono „The Couch”, czego byłem naocznym świadkiem. Sprawdziło się nie najgorzej. Jeszcze wcześniej dzielono „Purgatorying”, co znam tylko z nagrań. Sprawdziło się bardzo dobrze. Dzielenie „I Remain” sprawdziło się kiepsko. Szybko się skończyło. Na szczęście.
Alanis stoi plecami do publiczności; wygląda na to, że się koncentruje. Następnie rusza wzdłuż krawędzi sceny, z grymasem, jakby miała coś na zębach i próbowała usunąć to językiem. Może miała..
Gdy zajmuje miejsce przy mikrofonie, po chwili już wiadomo, że będzie..

Citizen Of The Planet

Nie lubię tego kawałka. Nigdy nie lubiłem i nic nie wskazuje na to, abym kiedykolwiek polubił. Przebój robiony na siłę, co widać, słychać i czuć. Alanis śpiewa, ale w pewnym momencie wyciąga rękę i trzyma ją za sobą, poziomo, przez dłuższy czas. Jakby pokazywała coś za plecami, ale bez odwracania głowy. Podczas kolejnej zwrotki robi to samo, ale z drugą. Nie mam pojęcia co by to mogło znaczyć. Może zdrętwiały jej ręce i chciała rozprostować? W chwilach gdy pozornie nie dzieje się nic dostrzegam, że Alanis jest.... gruba. Nie, może gruba to za mocne słowo. Jest.... hmmm.. pulchna na twarzy. I ma grubą szyję.
Na koniec rzuca się w wir szalonego grania z Jasonem. Macha włosami prawie jak za dawnych lat, co spotyka się z aplauzem nielicznych fanów. Za dawnych lat tak nie bywało. Udaję, że bardzo mi się podobało. Muszę udawać; to niejako mój obowiązek. Muszę się starać, aby nie sprawić Jej zawodu. Ciekawe czy uwierzyła.
Po chwili przerwy Jason intonuje...

Ironic

Można się spierać, czy to największy przebój Alanis, czy „Thank U”. To kwestia gustu. Utwór, który uczynił z Niej gwiazdę pierwszej wielkości, wyniósł na piedestał. Zasłużenie, ponieważ jest genialny w swojej prostocie – zarówno w warstwie muzycznej jak i tekstowej. Kwintesencja charakterystycznego stylu Alanis. Przywitany największą owacją, na jaką było nas stać tego wieczoru. Wieczoru, bowiem między czasie zrobiło się ciemno.
Słuszność umieszczenia „Ironic” w koncertowym repertuarze nie podlega dyskusji, dyskusyjna jest natomiast kwestia zagrania go w takim momencie jak ten. W połowie koncertu. Toż to zbrodnia, podobna do tej jaką było rozpoczynanie koncertu od „Uninvited”. „Ironic” najlepiej się sprawdza na koniec podstawowego setu, ewentualnie na bis. Czemu? Dlatego, że po jego wykonaniu zawsze pozostaje niedosyt. Nie można zagrać nic lepszego, bowiem nic lepszego, w wykonaniu Alanis nie istnieje. Stąd owa pustka.
Całkiem niedawno, tchnięty dawnym sentymentem, obejrzałem oryginalny teledysk. Spośród wielu komentarzy wyłowiłem jeden. Najkrótszy, a zarazem najlepiej oddający istotę treści. Jedno słowo. „Geniusz”. Doprawdy, aby stworzyć coś tak genialnego, trzeba być geniuszem.
„Ironic” to święty czas fanów. Mamy się wykazać, powinniśmy, musimy. Alanis to szanuje i dopuszcza nas do głosu, możliwie jak najszybciej. Wyciąga do nas prawą rękę, z mikrofonem, a lewą kładzie na tyłku.
Szczęśliwa ta ręka, prawda..?
Święta prawda.
Więc śpiewamy, szczęśliwi, pod czujnym okiem Alanis, która w ogóle na nas nie patrzy. Pozwala nam śpiewać więcej, nie tylko fragmenty tradycyjnie zarezerwowane dla fanów. Najgorętszą chwilą jest fragment „ o mężu”, po którym Alanis zostawia moment na owację, która następuje.
Było pięknie i już. Tego kawałka nie da się spieprzyć; choćby nie wiem jak bardzo się starała. Teraz, od „mojego przyjaciela” dostaje gitarę akustyczną, a zespół rozpoczyna...

Head Over Feet

Dla mnie przebój nie mniejszy od „Ironic”. Gdyby koncert składał się z takich utworów jak te dwa, byłby niezapomniany i genialny. Alanis pięknie uśmiechnięta (uśmiech pozostał Jej jeszcze z poprzedniego utworu) ładnie śpiewa i „maszeruje w miejscu”. Gdybym był złośliwy i bardzo krytyczny, rzekłbym, że niemrawo. Za bardzo skupia uwagę na graniu, na zmianie akordów, chociaż prawą łapką nie macha w ogóle. Ale gdy w ruch idzie harmonijka, zapominam o wszystkim co złe. No, może z wyjątkiem tego, że na mnie nie patrzy. Nie sposób zapomnieć o czymś, na co czekało się przez tyle lat i nie dostaje się tego, chociaż się zasłużyło. A może nie..
Przy słowach „I am aware now” Alanis wyciąga mikrofon ze statywu i kieruje w naszą stronę. Śpiewamy i mamy z tego frajdę. Koniec? Już? Myślałem, że będzie trwać wiecznie. Bardzo bym chciał.
Na koniec podnosi rękę i robi taki gest – z zaciśniętej pięści wyciąga dwa palce, wskazujący i środkowy, następnie zgina je w tak dziwny sposób, że uginają się tylko same końcówki. Zgina palce w ostatnim stawie, natomiast reszta pozostaje nieruchoma. Nie wiem jak Ona to robi; próbowałem sam takiej sztuczki, w domu. Zupełnie mi nie wyszła. Bez unieruchomienia palców przy pomocy drugiej ręki jest to niewykonalne. Dla przeciętnego człowieka. Jak wiadomo, Alanis przeciętna nie jest.
Następuje kolejna wymiana gitar, a po niej...

Version Of Violence

Kolejny utwór z przedostatniej płyty, którego nie lubię.
Czy jest coś, co lubisz?
O tak, całe mnóstwo. „Tapes” „Torch” „Incomplete” a nawet „Underneah”. Sporo się uzbierało, prawda?
Natomiast ten jest przeciętny. Skomponowany według uniwersalnego schematu i bez widocznego pomysłu. Nie przemawiają do mnie ani zwrotki śpiewane przez Alanis wyjątkowo niskim głosem, ani krzykliwe refreny. Dobry utwór aby wypełnić płytę, gdy nie ma nic lepszego. Skomponować, nagrać i zapomnieć. Ale żeby grać na żywo? Absolutnie nie. Jest wiele utworów, znacznie lepszych. Gdyby wrzuciła coś z dwóch pierwszych płyt... nikt złego słowa by nie powiedział.
Cóż z tego, skoro Alanis uparła się właśnie na ten. Wykonuje go ze sporym zaangażowaniem (lub udaje takowe), wypatruje bliżej nieokreślonego punktu na horyzoncie i śpiewa. Macha łapką, aż się cała trzęsie. Na koniec podnosi rękę, w geście tryumfu. My się cieszymy, ja się cieszę. A co mam zrobić – odwrócić się plecami? Jeśli mi się nie podoba, mogę wyjść, mogę zrobić cokolwiek, żeby na to nie patrzeć. Jednak zostałem, a zespół rozpoczął trzecią część...

I Remain

Na szczęście ostatnią. Narzekałbym; nawet wówczas, gdyby podano owe danie w całości. Nie podoba mi się, a w dodatku kojarzy się z czymś bardzo nieprzyjemnym. Żadnych ekscytacji nie będzie.
Mam więc chwilę wolnego czasu, który w normalnej sytuacji można by wykorzystać. Tak długo czekałem i w końcu mam Ją, tak blisko. Mogę patrzeć i patrzeć. Napatrzeć się do woli i na zapas. Gdyby nie to, że scena jest tak wysoko i widać kiepsko. Gdyby nie to, że nie zwraca na mnie uwagi. Gdyby miejsce koncertowe było inne; kilka lat wstecz Alanis była inna i zachowywała się inaczej.... Wtedy żadna chwila nie była stracona. Mogłaby tak śpiewać do rana. Cokolwiek. Nawet nie odzywać się wcale.
Odezwała się. Podziękowała, a zespół rozpoczął..

You Oughta Know

Jest to niewątpliwie wielki przebój, stawiany na równi z największymi. I słusznie. Świetnie skomponowany, jednak do mnie bardzo nie przemawia. Nigdy nie przemawiał, nawet w czasach największej świetności Alanis. Głównie ze względu na tekst. Mówiąc oględnie, sprawa mnie nie dotyczy.
Nie, nie jest tak, że nigdy podobnej sytuacji nie przeżyłem. Owszem, przeżyłem. Nigdy nie pytałem o to innych fanów, ale do mnie, jako do mężczyzny, tekst pisany z pozycji kobiety nie przemawia. Na koncertach fanki szaleją, a fani... Cóż, bywa różnie. Statystycznie rzecz biorąc, każda fanka uwielbia ten kawałek, natomiast każdy fan - niekoniecznie.
Czy ktoś napisał „You oughta know” w wersji dla facetów?
Jesteśmy w czasach obecnych, tu i teraz. Przede wszystkim nie podoba mi się jedna rzecz. Aranżacja. Z oryginalnego brzmienia sprzed lat pozostawiono tylko partię perkusji. Reszta jest jakaś... miałka. Płaska i mało rockowa. Uwaga dotyczy nie tylko „You oughta know”, ale większości zagranych utworów. Wybrano łagodne, neutralne aranżacje. Czy nie wypada już grać drapieżnie, z pazurem?
Kiedyś, przy okazji innych koncertów pisałem, że gdybym, w trakcie wykonania tegoż utworu, jakimś cudem znalazł się na scenie, dostałbym w twarz, od Alanis. Bez pytania o imię, adres i kraj pochodzenia. Za sam fakt bycia facetem. Tyle było w Niej złości, wściekłości i furii. Teraz.. został tylko cień dawnej Alanis.
Teraz będę Jej bronił. Jestem człowiekiem mściwym, bardzo pamiętliwym i żywiącym urazę po wsze czasy. Mimo to, wraz z upływem lat, emocje blakną. Gdybym musiał po raz czterysta sześćdziesiąty ósmy wykrzyczeć złość sprzed wielu lat... jakbym to zrobił? Czy byłbym szczery, autentyczny? Zapewne nie. Natomiast Alanis poradziła sobie nadspodziewanie dobrze. Albo jest tak dobrą wokalistką, albo aktorką. Nie, aktorką jest kiepską... Nieważne. W każdym bądź razie dostaje sporą porcję braw. Zasłużonych.
Przerwa na picie i dla podreperowania kondycji. Po niej dostaje gitarę (za każdym razem inną – jakby w Jej przypadku miało to jakiekolwiek znaczenie) a zespół rozpoczyna...

Numb

Trzeci z utworów premierowych, który zespół tak usilnie ćwiczył na próbie. Oczywiście dobrze go znałem, z wcześniejszych koncertów, których wprawdzie nie widziałem na żywo, ale zawsze można liczyć na uczynnych fanów, którzy nagrają to i owo. Nagrywanie jest czymś powszechnym, także w Cytadeli. Taki znak naszych czasów. Każdy nagrywa czym tylko może; w dobie najnowszych zdobyczy techniki to łatwe i przynosi zadziwiająco dobre rezultaty. No, może nie każdy...
Wiedziałem czego się spodziewać i nie powiem żebym czekał na ową premierę z niecierpliwością. Z opublikowanych nagrań wynikało, że utwór jest nudnawy, monotonny i mało przebojowy. I takim okazał się na żywo. Kolejny z serii tych, które nadają się do zapełnienia miejsca na płycie.
Alanis się stara, bardzo się stara. Mocno skoncentrowana, ze wzrokiem wbitym gdzieś w horyzont, ponad naszymi głowami. Zapewne jest dla Niej ważny, jak każdy, który objawiła światu. Nie, nie liczę już, że na mnie spojrzy. W obecnych warunkach, w ciemności, graniczyło by to z cudem.
To nie jest dobry rok dla cudów.
Alanis rzuca się wir dzikiego grania wraz z zespołem. Stoi plecami do publiczności i rzuca włosami. Następnie odkłada gitarę, macha do nas radośnie, podnosi rękę z wyciągniętym palcem wskazującym i środkowym, po czym znika za kulisami. W podskokach. Zespół jeszcze gra, przez jakiś czas, po czym muzycy schodzą ze sceny. Koniec. Podstawowej części koncertu. Czekamy na jeszcze, mniej lub bardziej niecierpliwie.
Ktoś rzuca na scenę przedmiot, który z mojej perspektywy wygląda jak.. reklamówka z drugim śniadaniem. Techniczni odrzucają to coś na bok.
Po dwóch lub trzech minutach zespół wychodzi na bis, tuż po nim pojawia się naczelna gwiazda wieczoru. Zaczynają grać, na dwie gitary akustyczne..

Hand In My Pocket

Uwaga – będę narzekał. Oto jest bowiem przykład, jak można spieprzyć wielki przebój. Wykonują go w wersji znanej z akustycznego wydania „Jagged little pill”, czyli w ckliwo-nostalgiczno-smętnym wydaniu, z uwypukloną partią klawiszy. Ciągnie się to jak flaki z olejem; nawet partia harmonijki Alanis przypomina pogrzebową zagrywkę. Nie mam pojęcia czemu dokonano takiego a nie innego wyboru. Gdyby to ode mnie zależało, wybrałbym mocno rockową wersję, taką, że by nam buty pospadały. Na stojąco. Kiedyś tak się grało, pamiętam. A teraz? Echhh...
Ponadto tekst, o zadziorno – optymistycznym wydźwięku, zupełnie nie pasuje do takich smętów. Fajnie, że chociaż pozwala nam trochę śpiewać.
Alanis dużo chodzi; jeszcze nie tracę nadziei, że ciągle się przemieszczając, gdzieś pod drodze „zahaczy” o mnie. Gdzie tam – woli pozować, do zdjęć.
Od początku koncertu, po obu stronach sceny, na skraju, ustawili się „nadworni” fotografowie, z aparatami na statywach. Trzech stoi z tyłu, czasami przemieszcza się dyskretnie. Przy wejściu do cytadeli, przed koncertem, umieszczono tablicę z informacją o rejestracji koncertu na potrzeby DVD. Nie zwróciłem na to uwagi. Ot, pewno będą robić zdjęcia i tyle.
Nie zdjęcia. Rejestrują koncert, który ukaże się na DVD.
To zmienia postać rzeczy.
Alanis w utworach „chodzonych” często zatrzymuje się w pobliżu tych facetów i z najbliższej odległości pozwala się filmować. Zamiast zwracać uwagę na nas. Na mnie. Bardzo mnie to wkurzało.
W pewnym momencie zauważyłem, że facet w głębi sceny, między perkusją a klawiszami, skierował aparat właśnie na mnie. „Niech robi zdjęcia – pomyślałem – Alanis będzie miała pamiątkę”. Jak się później okazało, na koncertowym DVD, spośród nielicznych ujęć publiczności, są również takie, które zawierają moją skromną osobę. Wyglądam tak, że... Gdybym wiedział wcześniej, zwróciłbym się z prośbą do Alanis, na piśmie, o nie zamieszczanie tych ujęć, na których jestem widoczny. Ewentualnie tylko takich, na których widać mnie z daleka. Nie... z daleka widać łysinę...
Pomyśleć, że zdjęcia (a może i filmy) robiono od lat, podczas innych koncertów w których uczestniczyłem. Pamiętam, że na niejednym, po scenie kręcili się faceci z aparatami. Pomyśleć, że Ona być może oglądała te zdjęcia. Pomyśleć, że być może patrzyła na mnie, utrwalonego. Pomyśleć, że być może rozpoznała na nich faceta, który stoi zawsze w tym samym miejscu, zawsze tak samo ubrany. Pomyśleć, że być może w trakcie koncertu przypomniała sobie owego faceta ze zdjęcia. Pomyśleć, że na każdym z nich traktowała tegoż w sposób wyjątkowy, cudowny i dla niego niezrozumiały, przyprawiający go o dreszcze. Bez śladu pogardy, obrzydzenia, tudzież podobnych zachowań charakterystycznych w sytuacjach, gdy się widzi robaka.
Doprawdy, Alanis ma serce wielkie i szlachetne. Całe ze złota.
Jako drugą piosenką na bis uraczyła nas...

Uninvited

Wiadomo – klasyka. Rozpoznawana bezbłędnie, od pierwszych dźwięków fortepianu. Przywitana owacją – taką, na jaką było nas stać. Alanis maksymalnie skoncentrowana, więc żadnych wybryków nie będzie. śpiewa... gorzej niż zazwyczaj. Wszystkie utwory wykonała gorzej, niestety. Albo złożymy to na karb zmęczenia i choroby jaką niedawno przeszła, albo... to znak naszych czasów i lepiej już nie będzie. Nigdy.
W przerwach między śpiewaniem rzuca się w wir szalonego tańca. Pochyla się, macha włosami i rękami, drepcze na niewielkiej przestrzeni pomiędzy mikrofonem a perkusją. Cóż, z dawnym szaleństwem nie ma to wiele wspólnego, ale nic co się dzisiaj wydarzyło nie jest podobne do tego, co było kiedyś. Nie sposób odmówić Jej zaangażowania; w zasadzie nie musiała robić nawet tego.
Niedawno, w jakimś wywiadzie powiedziała – „nadal potrafię dać czasu”. Nie, nie potrafi.
Podeszła na skraj sceny, pomachała od nas serdecznie i uciekła. Zespół jeszcze gra, ale bez Alanis.. Gdy skończyli, zaczęło się rozdawanie prezentów. Wszystko co dla nich zbędne, dla nas jest bezcenne. Kostki do gry – złapanie takiej graniczy z cudem. Setlisty. Tu panowie, w osobie Cedrica i Jasona wykazali się inwencją. Zrywali setlistę, przeważnie nie swoją i wskazywali ochroniarzom kto ma ją otrzymać. Ten, który w trakcie koncertu wykazał się największym zaangażowaniem. Nie oznaczało wszakże, że szczęśliwy wybraniec stawał się automatycznie posiadaczem bezcennego kawałka papieru. Ochroniarze przejmowali setlisty, ale traktowali owe wytyczne z przymrużeniem oka. Podchodził do barierek i tu wyciągał się las rąk. Setlistę zdobywał ten, kto wykazał się większym zaangażowaniem. W walce o nią. Walka bywa krótka, ale zażarta i zwycięzca unosił setlistę „obskubaną”, a nawet podartą.
Już w przerwie po zakończeniu podstawowego setu owładnęła mną żadza posiadania setlisty. Pragnąłem wynieść jakiś namacalny prezent, jak to dawniej bywało, uratować cokolwiek. Nie sądziłem, że będą rozdawane w ten sposób. Nigdy do czegoś takiego nie dochodziło; zazwyczaj muzycy żegnali się z publicznością, schodzili ze sceny i koniec. Teraz było inaczej.
Nie, nie zostałem wskazany. Czy słusznie? Jak najbardziej słusznie. Nie angażowałem się, nie starałem. Dlaczego? Nie bawiło mnie to, nie dostarczało takich emocji i takiej energii jak dawniej, nie pchało do spontanicznych i szalonych zachowań. Cóż, nie tylko Alanis jest starsza....
Nie, nie stałem jak kołek, ze skwaszoną miną. Zaczynałem klaskać jako pierwszy i ostatni kończyłem, ale... Byli lepsi. Generalnie nastąpił wyraźny zanik spontaniczności. Nawet żelazna ekipa spuściła z tonu. Jeśli nie oni.. to kto?!
Jedna z setlist znalazła się w pobliżu. Gdybym wykazał więcej zdecydowania i agresji, więcej wiary w sukces i woli walki, zdobyłbym ją. W normalnych warunkach dałbym radę, jednak Alanis sprawiła, że uszło ze mnie powietrze i straciłem ochotę na cokolwiek. Setlista dostała się w ręce... mojej „przyjaciółki”. Potencjalnej żony. Gdybym chciał ją zdobyć...
Anitę?
Nie, setlistę.
.... musiałbym wyrwać cenną zdobycz z jej rąk. Znów by wyszło, że Polacy to chamy. Zasłużyła, chociaż nie do niej miała trafić. Siedziała między mną a bliźniaczkami; od razu poszła za naszym przykładem i bawiła się świetnie.
Byłem cholernie zazdrosny. Miałem ochotę wyrwać papierek z rąk dziewczyny i uciec.
Perkusista wskazał komu należy się nagroda w postaci pałeczek którymi grał. Wylądowały gdzieś w rejonie „ulubionego” Niemca, ale nie żałowałem. Jakoś nigdy nie marzyłem o posiadaniu takiego czegoś i nigdy nie byłem bliski zdobycia takiej pamiątki.
Gdy wszystko zostało rozdane, muzycy zgromadzili się na środku sceny, podeszli do krawędzi, stanęli obok siebie i ukłonili się pięknie. Ładny gest. Gdyby jeszcze dołączyła do nich Alanis...
Koniec. Techniczni rozkładają wszystko na czynniki pierwsze i ładują do metalowych skrzyń. Szybko i sprawnie.
- Jak twoje wrażenia? – zapytała Anita.
(Wrażenia? Jakie k.... wrażenia?! Jestem jak lustro, które rozbito na tysiąc kawałków, a ty...)
- To już nie jest ta sama Alanis, co kiedyś – odparłem ze smutkiem w głosie. Anita nie zapytała o nic więcej.
Jaki był ten koncert, tak naprawdę?
Przytoczę słowa Shirley, którą wszyscy znają i szanują. Wielkiej fanki Alanis i zarazem niezwykłej dziewczyny, która zawsze wie co mówi, zwłaszcza jeśli chodzi o Alanis. Nie pytałem o zgodę, czy mogę, ale liczę, że Shirley mi wybaczy.
„Trzynaście lat temu zobaczyłam Alanis po raz pierwszy – chwila, która odmieniła moje życie – niesamowita kobieta, niezwykły uśmiech, głos, i ta energia – stałam się Jej wielką fanką.
Cztery lata temu zobaczyłam Ją znowu– dwa razy – niezwykły uśmiech, głos i ta energia. Ponownie.
Dzisiaj nie zobaczyłam piosenkarki, którą znałam i podziwiałam tak długo – dzisiaj zobaczyłam znudzoną gwiazdę.. gdzie ta energia.. gdzie uśmiech, który był symbolem.... – głos naprawdę kiepski (nie wiem, czy wciąż była chora, ale jej głos brzmiał dzisiaj naprawdę słabo) – popełniała błędy w tekstach swoich wielkich przebojach, takich jak Hands Clean i Thank U.
Po koncercie usłyszałam kobietę, która mówiła, że jest bardzo rozczarowana owym koncertem i w zasadzie Alanis powinna zostać wygwizdana.
Sama bym lepiej tego nie ujęła”
Tyle Shirley. Nie wiem; nie byłem, nie widziałem, nie mogę się wypowiadać i oceniać. Może faktycznie było tak jak opisała to Shirley. Gdyby napisała to po koncercie w Cytadeli, powiedziałbym, że to spora przesada. Koncert był przeciętny, na pewno nie doskonały, ale nie beznadziejny. Dodatkowo moją ocenę zaniża fakt, że z miejsca w którym stałem było kiepsko słychać i nie najlepiej widać. Z próby i filmików na youtube wiem, że już w miejscu oddalonym kilka metrów ode mnie, akustyka była bardzo dobra – widoczność także. Cóż, klątwa pierwszego rzędu. Przyzwyczaiłem się.
Niemniej jednak w tym co napisała Shirley jest wiele prawdy. Czy Alanis miała taki słaby głos? Nie... raczej nie. Brzmiał naprawdę dobrze. Nie była w doskonałej formie, to fakt, ale nie miałem powodów do narzekania. Tym bardziej dziwi mnie, że w Ostravie wypadła tak słabo. Zwłaszcza po tym, co zobaczyłem w wiedeńskiej Arenie. Czy była znudzona? Hmm... coś w tym jest. Koncert był doskonale przez Nią wyreżyserowany i kontrolowany. I aż do bólu rutynowy. Żadnych spontanicznych ruchów, gestów. Tylko tyle co musiała. Tak, wyglądała na znudzoną.
W koncertowym show Alanis zaszły pewne, istotne zmiany. Na gorsze. Pytanie brzmi.... Na ile owe zmiany wynikały z kiepskiej formy Alanis po przebytej chorobie, której skutki wciąż mogła odczuwać, a na ile ze zmian wprowadzonych rozmyślnie i nieodwołalnych.
Czytałem wiele opinii fanów, świadków tego koncertu. Entuzjastycznych recenzji nie było wcale. Nikt nie powiedział, że koncert był świetny, Alanis fantastyczna... Koncert nie rzucił na kolana nikogo. Przeważały opinie umiarkowanie optymistyczne. Były także skrajnie pesymistyczne, w tym domniemania, że Alanis śpiewała z playbacku (nie, tak nie było), że była pijana lub naćpana. W tej kwestii nie broniłbym Jej tak zaciekle i z taką pewnością siebie – niestety pewne elementy wskazywały na to, że to mogła być prawda.
Komuś, ktoś nie widział Alanis na żywo nigdy wcześniej, mogło się podobać. Natomiast dla nas, pamiętających świetne koncerty sprzed lat, może się wydawać, że Alanis trzeba wygwizdać. Nie, nie trzeba. Nie wolno. Ciekaw jestem co pomyśleli fani, którzy obserwują Ją od początku i pamiętają czasy szaleństwa, z którego pozostały okruchy...
Mówiłem żeby do Ostravy nie jechać. Mówiłem?
Koncert definitywnie się zakończył, a plac wypełniony fanami szybko pustoszał. Ludzie opuszczali cytadelę i jakby rozpływali się w mrokach nocy. Zapewne znikali pod ziemią. Komunikacja miejska w Berlinie działa wyjątkowo sprawnie.
Byłem kompletnie rozbity. Nie faktem, że koncert był taki słaby, ale tym, w jaki sposób mnie potraktowała. Zawsze, po koncercie, byłem w euforii. Pełen świeżo podsyconych marzeń, wypełniony wspomnieniami. Teraz nie było czego wspominać. O tym co się wydarzyło, co się nie wydarzyło, chciałbym jak najszybciej zapomnieć.
Zawsze było tak, że w miejscu gdzie odbył się koncert zostawałem jeszcze przez jakiś czas. Było tak pełno dobrej energii, która unosiła się w powietrzu, pozytywnych wibracji, które jeszcze nie przebrzmiały. Pamiętam, jak po koncercie w Dreźnie siedzieliśmy na trybunach i rozmawialiśmy. Przez godzinę albo dwie. Dawne czasy... I jakie piękne. Byliśmy młodzi, Ona była młoda. Nie stało się nic z tego, co się stało.
Opuściłem Cytadelę dziesięć minut po zakończeniu koncertu. Okropne, obrzydliwe miejsce, o którym chcę jak najszybciej zapomnieć. Nie jestem zainteresowany budkami z jedzeniem i piciem, a stoiska z koszulkami i pamiątkami nie ma. Zazwyczaj po koncercie, wraz z garstką najwierniejszych fanów, czekałem na gwiazdę. Bezowocne i bezsensowne przedsięwzięcie, które tylko w jednym przypadku zakończyło się sukcesem. Tym razem nie czekałem. Nie tylko dlatego, że nie miałem pomysłu gdzie owa gwiazda miałaby się pojawić, z jakiej dziury wyleźć, ale.. nie miałem ochoty się z Nią spotykać. Byłem zły i obrażony. Śmiertelnie.
Tak? Wystarczyłby jeden uśmiech i wszystko byś Jej wybaczył.
Nie, nie tym razem. Jeden uśmiech to za mało.
A więc..?
Dwa uśmiechy.
Upalna noc. Wlokłem się ciągnąc za sobą ciężką, kompletnie strzaskaną tarczę. Przegrałem, na całej linii. Droga powrotna była długa i ciężka – wracałem na dworzec główny, trochę inną trasą, jakieś dwa kilometry dłuższą. Równo trzy godziny ciągłego marszu. Pierwsza godzina wyjęta z życiorysu. Ogromny ból, pustka, przytłaczające uczucie osamotnienia, beznadziejność życia i zwątpienie w sens tego co robiłem i co robić zamierzam.
Żadne argumenty do mnie nie trafiały. Nie mogły, ponieważ nie potrafiłem zmusić się do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego. Lazłem jak zaprogramowany, nieczuły na wszystko.
Brałem winę na siebie. Przyczyną takiego stanu rzeczy było moje zachowanie podczas koncertu. Skoro sam nie wysilałem się zbytnio, to jakim prawem śmiałem oczekiwać nagrody?! Alanis to widziała i obdarowała mnie, adekwatnie do zasług. Tak rozumowałem.
To co się wydarzyło postawiło ogromny znak zapytania na wszystkim co robiłem i w co wierzyłem. Potrzebuję tych spojrzeń, owej niezwykłej interakcji, porozumienia na kosmicznej, niedostępnej dla zwykłych ludzi płaszczyźnie. Jeśli tego nie dostanę, wyczerpią się akumulatory i zmarnieję. Przestanę być, czymkolwiek. Nie zobaczę Jej nigdy więcej. Nie będę miał chęci ani ochoty aby wybrać się w daleką podróż.
Nie o koncerty chodzi, nie o muzykę, która, chociaż świetna, sama w sobie nie jest siłą, która pchnęłaby mnie do działania. Chodzi o Nią, chodzi o kobietę, którą kocham, w niewyobrażalnie nieludzki sposób. Owa miłość, sama w sobie, nie byłaby w stanie mnie ruszyć, gdyby Ona sama nie okazywała mi dowodów sympatii. Myślałem... byłem pewien, że piękny sen nigdy się nie skończy. Skończył się, został przerwany w brutalny sposób. Uderzył we mnie całą mocą, zwłaszcza, że nie byłem przygotowany do obrony.
Miałoby się to skończyć w taki sposób, tu i teraz? Ale ja nie chcę! Słyszysz?! Nie chcę!!
W przecznicę ulicy wzdłuż której zmierzałem, piętnaście metrów przede mną, skręcił nagle jakiś samochód. Bez kierunkowskazu, na dużej prędkości. Dziesięć sekund później stałem na środku tejże przecznicy i patrzyłem jak czerwone punkciki świateł szybko się oddalają malejąc do rozmiarów główki od szpilki. Dziesięć sekund.... W ciemnej ulicy, nie miałby szans mnie zauważyć, ani zareagować. Jechał za szybko.
Właściwie czemu nie..? To rozwiązałoby wiele problemów...
Wlokłem się dalej, aż dotarłem do ciemnej alei wzdłuż jednego z licznych w tym rejonie miasta kanałów Sprewy. W skąpym świetle połyskiwała mętna woda. Miała niezwykłą, hipnotyzującą moc przyciągania. Jest obrzydliwie zimna, brzegi zarośnięte wodorostami, a dno muliste. Gdy się zanurzę... zamknie się nade mną... będzie bolało jeszcze przez chwilę... zanim nastąpi koniec. Definitywny. Wystarczy kilka kroków, w prawo.
Owa natrętna myśl brzęczała w głowie tak natarczywie, jak gdyby pojawiła się tam za sprawą kogoś innego. Po chwili zew ucichł, a ja ruszyłem dalej.
Gdy znalazłem się w bardziej zaludnionej i cywilizowanej okolicy, powróciło racjonalne myślenie i przemówił zdrowy rozsądek. Zacząłem szukać argumentów aby Ją bronić. Znalazłem.
Minęło cztery lata. Mogła, miała prawo cię nie pamiętać. Byłoby czymś niezwykłym gdyby pamiętała. Właśnie że pamiętała, i to jest coś niezwykłego. Kiepski argument.
Koncert był rejestrowany, nie mogła się rozpraszać ani dekoncentrować. Widziałeś jaka była skupiona? To, od biedy, można uznać. Ale nie przekonuje mnie.
Nie było odpowiednich ku temu warunków. Technicznych. Spojrzała i... Widziałeś z jaką trudnością Jej to przyszło? Patrzyła w dół, bardzo głęboko. Niewygodna i męcząca pozycja. Tak, to prawda. Z tym muszę się zgodzić.
Dziesięć po pierwszej dotarłem wreszcie na berliński dworzec główny. piękny, ogromny i kompletnie opustoszały. Resztki życia skupiły się wokół całodobowego McDonalda i właśnie tam skierowałem kroki. Po tym jak doprowadziłem się do stanu używalności w świetnie wyposażonej toalecie. Całodobowej.
Hamburger albo coś podobnego, frytki i cola. Posiedziałem z godzinę, może półtorej. Gdy ekipy sprzątające grzecznie wyprosiły koczujące towarzystwo, najpierw włóczyłem się po dworcowej hali (nic, nawet cienia rozrywki), a następnie przeniosłem się na peron gdzie zjawić się miał pociąg. Do Norymbergi. O czwartej trzydzieści siedem. Za dwie godziny. Lub trzy.
Nudno, a do tego zimno. Zmęczony zacząłem przysypiać, budząc się z nerwowej drzemki co kilka, kilkanaście minut, w przekonaniu, że zaspałem, a pociąg odjechał. Musiałem się załapać właśnie na ten skład – z dwóch powodów. Miałem bilet na konkretne połączenie; żadne inne nie wchodziło w rachubę. Poza tym innego pociągu.. nie było. Do Wiednia. To znaczy.. do Norymbergi. A potem w dalszą drogę, do Wiednia.
Pociąg wjechał na peron, cichutko i punktualnie. Odjechał też punktualnie, wraz ze mną. Nie zaspałem.

PS. Przedstawione wydarzenia są zgodne z faktycznym ich przebiegiem.
PS 2. Dziękuję nieznajomej dziewczynie (której imienia nie znam, ponieważ nie zapytałem) za miłe towarzystwo, dziękuję Anicie za miłe wrażenia estetyczne, dziękuję wszystkim którzy mi pomogli i starali się być mili. Dla Niej.
PS 3. Dziękuję Alanis. Że przyjechała, pojawiła się, zaśpiewała. Również za to, że się Jej nadal chce.
PS 4. Wrogów chciałem poinformować, że wreszcie się wam udało. Zadowoleni? Natomiast przyjaciołom..
Jakim przyjaciołom? Ty nie masz przyjaciół...
Racja. To.. pójdę już. Co tak sam będę siedział...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Nie 18:45, 04 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:19, 04 Lis 2012 Powrót do góry

W oryginale tekst nie jest taki jak tutaj go widzicie - większość formatowań gdzieś zaginęła, podobnie jak znaki specjalne, ukośniki, kursywa...Wiem; powinienem wstawić emotki, poprawić to i owo. Ale nie mam do tego głowy. Przepraszam.

Jeśli ktoś sobie życzy, prześlę oryginał.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Andrzej
*****


Dołączył: 29 Maj 2007
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5

PostWysłany: Czw 9:53, 22 Lis 2012 Powrót do góry

Dzięki za wyczerpującą relację. Czułem się jak bym tam był. Tylko po co dojeżdżać do Berlina tak wcześnie? Zapewne dotrzymałbym Ci towarzystwa w okrutną samotną pokoncertową noc, gdybyśmy naprawili dawne wydarzenia. Ale z Ostrawą przesadziłeś - bo to był zaledwie przeciętny koncert. Ja mało oczekiwałem i czułem się zadowolony, choć przydałoby się więcej nowych piosenek, niż Woman Down, Guardian i Numb. Zwłaszcza, że dojazd miałem całkiem sprawny trwający może 4-5 godzin - wyjechałem praktycznie bezpośrednio do Bohumina, a tam już rzut beretem do Ostrawy, gdzie w deszczu spotkałem HIMPa.

A Shirley? Dziewczyna jest cała zaangażowana w pracę informatyka i jej samej brakuje dziewczęcego entuzjazmu, choć mi się nadal podoba. Była zachwycona koncertem francuskiej Zaz i już przed występem Alanis stwierdziła, że będzie nudno i rutynowo. Ale przecież ze 2-3 piosenki nasza idolka zaśpiewała porywjąco jak za dawnych lat, m.in. Uninvited

http://youtu.be/zOh_A9_T74o

A bilet do Berlina zapewne bym łyknął, gdybyś stosował bardziej konsekwentną perswazję m.in. telefoniczną i cenę poniżej nominalnej. Tyle że siedzenie na koncertach Alanis... już raz to przeżyliśmy we trójkę z Królikiem, to nadaje się do melancholijnych piosenek jak Not As We. Tyle, że większość repertuaru Morissette to piosenki porywające i uczuciowe Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Andrzej dnia Czw 9:56, 22 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 0:00, 23 Lis 2012 Powrót do góry

Wow; więc jednak ktoś przeczytał. Jestem pod wrażeniem...

Wyjazd do Berlina uzależniony był od połączenia autokarowego - innego nie miałem.

Nie zamierzam niczego naprawiać.

Komentarz dotyczący koncertu w Ostravie to opinia Shirley, nie moja. Co, zdaje się, zaznaczyłem.

Bilety na koncert oferowałem w bardzo korzystnej cenie, poniżej nominalnej. Specjalnych ofert, zwłaszcza zaproszeń telefonicznych, stosować nie zamierzam. Napisałem do Ciebie wiadomość, to powinno wystarczyć.

Przykre doświadczenia z owymi biletami skłoniły mnie do podjęcia pewnej decyzji. Od tej pory już nigdy nikogo nie będę prosił ani namawiał. Dlatego nie ogłaszałem, że mam dodatkowe bilety na jesienną trasę. Po prostu idą w koszty, a wokół siebie mam więcej luzu.

Nie widzę również sensu opisywania tego jak było, skoro nikt nie czyta.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Tomek
Ojciec Dyrektor


Dołączył: 22 Gru 2006
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ruda Śląska

PostWysłany: Pon 19:49, 26 Lis 2012 Powrót do góry

Ja również po koncercie w Ostrawie czułem lekki niedosyt.... dobra, w sumie to duży niedosyt! Niby to Alanis widziana na żywo, elektryzuje, przyciąga wzrok, że nie można go od niej oderwać, ale nie ma już tej mocy, no i to rutyniarstwo, aż żal, naprawdęSad
Ale cieszę się, że się zdecydowałem pojechać, bo do ostatniej chwili nie byłem pewien czy jechać (bilet kupiłem na miejscu), ale chyba tylko ze względów sentymentalnych.

Widzę, że Ciebie Drake też łapie rutyniarstwo i malkontenctwo. Wcale się nie dziwię, wszak wszystko co dobre było już widziałeś. Ostatnio często powtarzam zwrot: "lepiej? lepiej już było!", to samo tyczy się Alanis niestety:(


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:10, 26 Lis 2012 Powrót do góry

Właśnie z takim nastawieniem pojechałem na jesienną trasę.

BARDZO SIĘ MYLIŁEM.

Nie wiem; prawdopodobnie recenzję jednak napiszę Wink

Ale tak w skrócie...

Frankfurt - bajeczny.

Hamburg - doskonały.

Dusseldorf - o czymś takim nawet nie śniłem. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek Ją zobaczę, ale jeśli nie, to zakończyłem karierę we wspaniałym stylu.

Alanis wyglądała prześlicznie. Nawet przed koncertem, ubrana w tenisówki, zwykłą koszulkę i szare spodnie od dresu. Te oczy..... Shocked Shocked Shocked

Ja, znudzony malkontent.... płakałem ze szczęścia...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Drake dnia Pon 23:13, 26 Lis 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Tomek
Ojciec Dyrektor


Dołączył: 22 Gru 2006
Posty: 367
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ruda Śląska

PostWysłany: Wto 18:14, 27 Lis 2012 Powrót do góry

no to mnie zaskoczyłeś. Czyli jest jeszcze nadzieja? Wink
podobno grała akustyczne joining you na trasie?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:47, 27 Lis 2012 Powrót do góry

Tak, w Hamburgu. Metr ode mnie Wink Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Hatsze
******


Dołączył: 25 Gru 2006
Posty: 775
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Sob 22:03, 01 Gru 2012 Powrót do góry

Drake, świetna relacja, jak zwykle :-) Trzymasz poziom, a nawet powiedziałabym, że pniesz się w górę.. I ja osobiście wolę taką relację bez kursyw i emotikonek - prostota jest elegancka.

Twoja relacja dobrze oddaje proporcje i rozkład energii - dużo dłużej się planuje wyjazd, kupuje bilety, jest się w drodze, niż trwa sam koncert. Więc ten musi być rzeczywiście ŚWIETNY, żeby sprostał tym wszystkim wymaganiom i żeby wynagrodził wszelkie poniesione straty moralne i finansowe. Jeśli koncert jest tylko DOBRY, albo nie daj Boże ŚREDNI - zawód musi być ogromny.

W ramach komentarza dodam, że na pierwszym koncercie tej trasy, w Birmingham, Alanis była najbardziej spontaniczna i kontaktowa, jaką ją widziałam. Było to spowodowane zapewne brakiem rutyny (w końcu to był pierwszy poważny koncert od ok. 4 lat), pewnymi problemami technicznymi (dłuższe przerwy między piosenkami zmuszały Alanis do zagadywania fanów) oraz niedużą wielkością sali (byliśmy bardzo blisko Niej, dzięki czemu ludzie pozwalali sobie na artykułowanie swojej miłości do Alanis i zachwyt nad jej urodą - na co Alanis o dziwo, odpowiadała, a nie ignorowała). Nawet zapowiedziała kilka piosenek - najdłużej "Guardiana". Najważniejsze było jednak to, iż widać było, jaką ogromną frajdę sprawia jej śpiewanie i ile emocji budzą w niej jej własne piosenki.

Inną sprawą jest to, że wszyscy baliśmy się, czy da radę fizycznie. Przerwy między piosenkami często wykorzystywała na picie wody i krótki odpoczynek na kolanach. Po tym jak po "Numb" zmęczona schodziła ze sceny nie miałam pretensji, że zagrane na bis HIMP było w "zwolnionym" tempie. Biedaczka nie dałaby już rady dać z siebie więcej pary :P


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 0:17, 02 Gru 2012 Powrót do góry

Naprawdę bez emotek jest lepiej? Nie wiedziałem...

Tak, recenzja jest lepsza. Każda recenzja będzie lepsza.

Fakt; planowanie, kupowanie biletów i cała reszta to spore wyzwanie, a koncert trwa tak krótko....

Nigdy nie ukrywałem, że nie muzyka, chociaż zacna, jest dla mnie najważniejsza. Stawiam się karnie, za każdym razem, dla owej Malutkiej. Którą to... wiadomo co.

Jesienna trasa była największym przedsięwzięciem logistycznym w historii moich koncertowych wyjazdów. Dwa pociągi, cztery hotele.... za pieniądze które wydałem, mógłbym udać się w małą podróż dookoła świata.

Czy było warto? Tak!!

We Frankfurcie było tak blisko, że Cedric, wychodząc na koncert, podał rękę jednemu z fanów! Alanis, gdyby chciała, mogłaby się z każdym przywitać. Ale, jak zwykle, nie chciała. Dała kapitalny koncert!

Działo się bardzo wiele; spróbuję to opisać. Tylko nie wiem, czy uwierzycie.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Hatsze
******


Dołączył: 25 Gru 2006
Posty: 775
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wrocław

PostWysłany: Nie 13:10, 16 Gru 2012 Powrót do góry

Drake napisał:

We Frankfurcie było tak blisko, że Cedric, wychodząc na koncert, podał rękę jednemu z fanów! Alanis, gdyby chciała, mogłaby się z każdym przywitać. Ale, jak zwykle, nie chciała. Dała kapitalny koncert!

Działo się bardzo wiele; spróbuję to opisać. Tylko nie wiem, czy uwierzycie.


To był ten koncert w jakiejś pofabrycznej hali?

Jaka szkoda, że nie robisz zdjęć na tych koncertach tak w ogóle :P


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Drake
*****


Dołączył: 06 Maj 2008
Posty: 319
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 0:20, 19 Gru 2012 Powrót do góry

W pofabrycznej hali? Oj nie... Wink

Miejsce koncertowe przypominało do złudzenia trochę Centrum Kongresowe w Pradzie. Bardzo ładne i bardzo kameralne.

Genialna akustyka Exclamation

Nawet nie wiecie jak bardzo żałuję, że nie robię tych zdjęć... Crying or Very sad Crying or Very sad
Frankfurt to pikuś, ale Hamburg... W Centrum Kongresowym byłem tak bajecznie blisko, w dodatku idealnie na wprost Malutkiej... Widziałem każdy, najdrobniejszy nawet szczegół, jak nigdy. Nawet to, że miała otartą kostkę środkowego palca prawej dłoni.

Zdjęcia byłyby cudowne.. Crying or Very sad


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy temat Odpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Regulamin